Codzienna dawka planszówkowych nowin!

Wracaj do nas regularnie i bądź na bieżąco!

Recenzja Klink – Blackjack w domu

1 października 2024,
07:50
Daniel Brzost

Klink byłby idealną grą na wakacje, gdyby urlop spędzać w przeklętej chacie stojącej na indiańskim smętarzu w sercu toksycznych bagien. W porównaniu z nim wszystko inne staje się lepsze.

Klink jest jak ten wujek na imprezie, który nawet wesele zamieni w stypę. Fajna w założeniu gra okazuje się być party killerem. Klink może się podobać. Tym, co w niego nie grali.

1 /10
Ocena redakcji
serwisu GamesGuru

Głupia losowa gra

Z randomową interakcją

Gracja gorącego kartofla

Wdzięk rosyjskiej ruletki

Blackjack dla desperatów

Czy Klink to:

  1. Dźwięk, jaki wydaje moneta, która upadła na podłogę krawędzią?
  2. Imię epizodycznej postaci z podróbki Star Treka, przedstawiciela niezwykle tchórzliwej rasy?
  3. Tytuł karcianki stworzonej w Rebel Studio, wydanej przez Wydawnictwo Rebel udostępnionej nam do recenzji w ramach współpracy barterowej?
    Jeśli wybraliście 1 lub 2, wciąż macie szansę pozostać szczęśliwymi ludźmi.
    W bramce numer 3 kryje się recenzja.
    A tam już nie jest tak [SPOILER ALERT!] wesoło.

LAN party game

Widzieliście może mema z imprezą geeków, albo takiego pokazującego, jak się grało w CS-a po kablu w piwnicy?
Mają one taki słodko-gorzki posmak śmiechu przez łzy wywołanego ukłuciem bolesnej nostalgii.
Podobnie jest z Klinkiem, tylko tak bardziej jak ból zęba.
Najlepiej bawią się ci, co go nie mają.
Bo Klink to imprezowa karcianka, w którą najlepiej gra ten, co praktycznie nic nie zrobił, gdyż ma najmniej punktów. Tutaj wygrywa ten z najniższą punktacją, co powinno być zabawne, ale takie nie jest, ponieważ gra boleśnie karze takich, którzy coś robią. A pozostali się nudzą.

Teoria wielkiego funu

Sam koncept nie wygląda źle. Przynajmniej na papierze.

Podaje się gorącego kartofla wokół stołu. Człowiek stara się uzbierać jak najmniejszą sumę na kartach swojego tableau decydując, czy warto brać wędrującą z rąk do rąk parę kart, mogąc podejrzeć tylko jedną z nich.
Jeżeli w wyłożonej na stole kolekcji pojawią się dwie identyczne, wtedy taka para zeruje się i w efekcie nie ma wartości punktowej. Sekwencja trójki kart rosnących o jeden, zwana triadą, pozwala odpalić efekt jednej z trzech wyłożonych kart specjalnych. Rundka kończy się, gdy ktoś uzbiera przynajmniej dziesięć kart. Kiedy czyjś wynik przekroczy magiczne 77 punktów, gra dobiega finału.
Klink wygląda na prostą, dynamiczną grę z twistem. Co mogłoby pójść nie tak?
Właśnie to.

Menáge à deux

Klink jest tak piekielnie losowy jak moje randki w liceum.
Rozgrywka polega na przekazywaniu innym pary kart, których się nie chce. Jedną i tylko jedną z nich należy podejrzeć, aby móc zdecydować, czy warto taką parkę zachować. To randka w półciemno, decyzja podejmowana z 50% szans, że skończy się katastrofą.
Prawie każdy przy stole ma wybór, zachować obie, czy podać wybranemu graczowi. Ostatnia osoba musi dodać karty do swojej kolekcji.
Rozgrywka jest czyś w stylu zapraszania dziewczyn na studniówkę. Pierwsza jest chora, druga złamała nogę, trzecia ma pogrzeb praprababci, a czwarta myślała, że chcę jej dać odpisać fizykę i teraz koleżanki się z niej śmieją.

Push your limits

Klink tym prostym, ślepym push your luckiem stoi. Karty liczb mają wartości skokowo od minus pięciu do aż dwudziestu. Jedna z właśnie tobie podanych a i owszem wyzeruje wysoki numer w twojej kolekcji, ale ta druga może cię pogrążyć. Albo na odwrót. Lub wykasujesz sobie nią ujemne karty, których bardzo teraz żal. Ewentualnie odpalisz triadę, kiedy nic nie ma pomocnego w kartach specjalnych.
Cholercia wie, co się zadzieje. Masz tyle kontroli nad rozgrywką, co kot napłakał.
Działanie kart specjalnych efektów ma tu zrobić więcej gry w grze. Wywołują one takie rzeczy jak odkrywanie lub zakrywanie kart, przekazywanie ich innym graczom, zabieranie im, wymienianie. Tu dzieje się cała interakcja w grze. O ile w ogóle  nastąpi.
Klink to nieustający festiwal losowych zdarzeń. Karta podejdzie lub nie podejdzie. Triada odpali zerowanie, albo wydarzy się wielkie nic. Wszyscy odpychali taką parę, o której mogłeś tylko pomarzyć i zrobiłeś całe nic, żeby ją dostać. Właśnie wyzerowały ci się minus piątki. Bardzo zabawne.

Chałupniczy Blackjack

Najgorzej w Klinku jest wtedy, kiedy jakiś desperado wbrew logice, zdrowemu rozsądkowi oraz instynktowi samozachowawczemu decyduje się w niego grać.
Kiedy ktoś przyjmie na klatę te dwie nieszczęsne karty, zaczyna kolejną turę dobierając nowe. Jaja są wtedy, gdy decyduje się je zatrzymać. Jego sytuacja trochę się poprawi jednocześnie się pogarszając. Dobiera kolejną parę. Coś się zadziało. Dobiera następną. Pozmieniało się. Ale przecież może być lepiej. Dobiera!
A reszta patrzy w telefony…
W odwrotnym scenariuszu karty krążą wokół stołu niczym sierotki Baudelaire, żeby skończyć przed największym pechowcem.
Gra przegina w stronę toksycznego take that. Kolektywna złośliwość graczy potrafi wybrać jedną ofiarę, która będzie dostawała karty przy każdej możliwej okazji jako ostatnia, kiedy już nie może ich komuś podrzucić. Tak, zgadliście, to ja.

Jak już cieszysz się, że masz triadę, to nic sensownego nie odpalisz z kart specjalnych poza natychmiastowym zakończeniem rundy, żeby nie przegrać bardziej. To traumatyczny przykład z życia wzięty. Nawet ta mechanika, która ma ratować rozgrywkę, potrafi ją pogrążyć.
Klink właściwie gra się sam. Ta karcianka albo olewa uczestników zabawy, albo złośliwie robi im pod górkę. Cokolwiek uczynisz, masz mizerny wpływ  na efekty swoich poczynań.
To gra, która jednocześnie dzieje się pomimo ciebie, wbrew tobie, po twojej myśli oraz kompletnie randomowo. Jakbyś wypuścił z pudełka pałającego żądzą zemsty kota Schrödingera uzbrojonego po zęby w toksyczne niezdecydowanie.

Klink, klang, klong

Od czasu Bilecików do kontroli! (Przeklęte niech będzie na wieki to piekielne pudełko!!!) żadna gra nie zadała mi tak dużego emocjonalnego damage.
To nie jest tak, że zawiodła moje oczekiwania, złamała mi serce, albo zrujnowała rozwodem i zabrała połowę kolekcji gier. Gorzej. Ona nie jest fajna.
Podchodziłem do tej karcianki na luzie, bo to wakacyjna gierka w liczenie numerków jest.
Tymczasem… Wynudziła mnie bardziej niż wykład ze struktur administracji Unii Europejskiej. Rozczarowała niekontrolowaną losowością potężniej niż zakończenie Lostów.
Mogłem bezpowrotnie stracić kilku znajomych podczas testowania tego gniota. Ludzie gotowi byli mi zapłacić, żeby już w to nie grać.

Nie wystarczy wylosować kilku planszowych pojęć typu push your luck, take that i set collection, następnie wcisnąć je do pudełka, żeby sprzedawać ludziom jako grę. Trzeba dać temu ręce i nogi, nadać jakiś sens, cel, powód istnienia.
Klink wygląda jak chory eksperyment społeczny testowany na studentach psychologii. To poszło do produkcji tylko dlatego, że uczestnicy grupy focusowej desperacko chcieli zaliczyć zajęcia lub koleżankę/kolegę z roku.
Trudno nazwać Klink grą. Co najwyżej da się go określić jako doświadczenie.
Ocena końcowa ostatecznie może jakieś -1/10 w porywach dobroci, ale tak wbrew sobie. I tylko dlatego, że karty ładne.

Mogę polecić praktycznie każdą inną prostą karciankę recenzowaną na łamach portalu, żeby ocalić Was przed Klinkiem. Dla kooperujących pikselowy Level 10. Uzdolnionym wokalnie Rykowisko. Wesołe krasule pasą się w MOW. Utalentowani blefiarze odnajdą się w Spicy. Dzieciom zawsze można zrobić jajecznicę z puszki w Akcja jajo.

Daniel Brzost

Na codzień dzielny mąż i dumny ojciec dwóch giermków. Z planszówkami za pan brat od nie-pamięta-kiedy-ale-prawdopodobnie-tuż-przed-wyginięciem-dinozaurów. Gdy nie gra w planszówki, spędza czas przy ulubionej książce. Oczywiście nie jego, bo ktoś musi czytać dzieciom. Planszówki są dla niego jak fasolki z Harry’ego Pottera. Grunt, aby nie otrzymać do ręki tej, której jeść nie chce nikt.

Komentarze

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Najpierw najnowsze Najpierw najstarsze
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze