Miała być recenzja rzekomego soulslike’a od Fallen Flag Studio, ale nie ma. I nie będzie. Zapraszam na tłumaczenie się niedoszłego recenzenta, dlaczego odpuścił sobie ocenienie przedstawiciela swojego ukochanego gatunku.
Eldest Souls jest reklamowany przez swoich twórców jako unikalne soulslikowe doświadczenie w grze stawiającej na boss-rush. Nie ma tu więc walk, poza tymi z szefami lokacji. Nie ma nawet lokacji, bo od jednego bossa do drugiego prowadzi zaledwie króciutka ścieżka zawierająca fabularne znajdźki i parę NPC. Grafika jest pikselowa, a akcje obserwujemy w rzucie izometrycznym, co wskazuje, że z soulsami grę wcale tak wiele nie łączy. Może poza paskiem staminy, mrocznym klimatem i intro, nie tyle budzącymi skojarzenia z serią From Software, ale wręcz kopiującymi elementy fabularne i estetyczne. Postać rusza się całkiem płynnie, odskok jest nawet żwawy, a mieczem macha się przyjemnie. Mamy dwa rodzaje ataku: podstawowy oraz ładowany, który odpalamy poprzez przytrzymanie przycisku ataku. Można też używać specjalnych ataków dzięki ulepszeniom postaci opłacanych punktami umiejętności, po jednym za każdego zabitego bossa. Są więc elementy RPG, trzy drzewka prezentujące różne style rozgrywki. W dowolnej chwili możemy wybrać skille i zresetować ich przydział bez żadnych konsekwencji, co pozwala na szereg kombinacji z buildem postaci. Do bossów zawsze prowadzi wolna od zagrożeń ścieżka, przez co ognisko wydaje się być w tym przypadku czysto symboliczne. Jednak Fallen Flag postanowiło przenieść jeden z elementów, z którego znane są gry od From, i pokręcić go do poziomu absurdu.
Chodzi oczywiście o poziom trudności. Grę zaczynam lekko, przebiegam ładne, malowane lokacje i natykam się na pierwszego bossa. Wielki wilk nie sprawia mi problemu, boss w ramach samouczka idzie na strzał i nic nie zwiastuje kłopotów. Po zaledwie trzech minutach w połączeniu z lizaniem ścian natrafiam na kolejnego niemilca. Tym razem ogromny rycerz sprawia mi problemy. Pierwsze podejście okazuje się nie jakieś tragiczne, spada mu prawie 60% paska HP. Całkiem nieźle, myślę, głupi ja. Po trzydziestu minutach, kiedy bestia jeszcze stoi, zaczynam czuć lekki niepokój – zbyt długo to trwa. Kiedy już wydaje mi się, że płynnie mi idzie, bestia pokazuje kły i przybiera swoją drugą formę. Ulegam jej szybko, nagły atak ogromnymi mackami sięgający mnie na drugiej stronie planszy jest bowiem nie do ogarnięcia. Kiedy mija kolejne pół godziny, a mój wskaźnik zgonów osiąga spory, dwucyfrowy wynik, czuję zmęczenie, ale nadal działa motyw „jeszcze jednej próby”. Szczęście w końcu dopisuje, przeciwnik pada, a ja odbieram nagrodę.
Znowu ruszam przed siebie, szczęśliwy, że ulepszony i doświadczony ponad godziną walki jestem gotowy na dalsze wyzwania. Znowu droga okazuje się krótka, w międzyczasie spotykam kowala, ale bez pieniędzy nie chce mi pomóc, pieniędzy nie sprawdzałem, więc muszę pokonać kolejnego bossa. Wchodzę do kaplicy i widzę anioła na tronie. Pierwsze podejście idzie mi fatalnie, ale spinam się. Zaczynam kombinować z punktami i drzewkami umiejętności. Nic to nie daje. Nie pomaga też fakt, że podstawowy atak jest bezużyteczny. Boss reaguje wyłącznie na atak ładowany, który kumuluje się długo, za to pozwala mi odzyskać część zdrowia w czasie okładania bossa. Innego sposobu nie ma. Ale atak trzeba wymierzyć co do sekundy i milimetra, bo okno, w jakim muszę się zmieścić, jest mniejsze niż dziurka od klucza. Przegrywam raz za razem. W końcu udaje mi się dobrnąć do jego drugiej formy i ponownie zaczynam padać jak mucha. Poddaję się, opuszczam budynek i szukam pomocy z drugiej strony, gdzie natrafiam na kolejnego bossa. Robię trzy podejścia – każde trwa mgnienie oka – i wracam do wrednego anioła. Kombinuję, walczę, wzbijam się na wyżyny zręczności, a moje palce biegają po padzie niczym palce Chopina po klawiaturze fortepianu… Parę godzin prób i kończę na dziś. To było w poniedziałek.
Piątek, ja nadal w tym samym miejscu, nie patrzę na licznik zgonów, już dawno jest trzycyfrowy. Nie patrzę też na czas spędzony w grze, w Dark Souls pewnie już bym biegał po Anor Londo. Nie irytuję się, nie ciskam padem, po każdej próbie następuje kolejna, ale odczuwam już pewne zmęczenie i kolejne podejścia są wymuszone nie chęcią walki, ale poczuciem recenzenckiego obowiązku. Udaje mi się zbić zdrowie bossa do poziomu, gdzie pokonanie go wydaje się możliwe, ale ten zdołał się jakoś podleczyć. Zbijam je znowu, ale tym razem uskok nie jest idealny, brakuje szczęścia i padam. Ale było blisko. Może następna próba (albo parę) i położę dziada. Jest jeden problem, pamiętam, co mnie czeka po lewej stronie – dziadostwo, które odpuściłem – oraz ile czasu spędziłem. Opuszczają mnie chęci. Położę bossa i co się stanie? Kolejny boss i kolejne godziny spędzone na próbie ubicia malowanego monstra, które poziomem trudności przewyższa wbicie platyny w Bloodborne? Nie, zobaczymy po weekendzie. Muszę odpocząć od Eldest Souls.
Weekend mija, lecz wcale nie odpocząłem od gry. Nie chcę od niej odpocząć, chcę o niej zapomnieć. Straciłem zbyt wiele czasu w zeszłym tygodniu na ciągłe ganianie po planszy, aby zabrać choć jeden hp z paska życia bossa. Po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że bawiłem się przy tym przednio, ale tylko pierwszego dnia. Następne razy były wymuszone, a kolejne porażki sprawiły, że zacząłem popadać w stan depresyjny. Dawno się tak nie namęczyłem w grze. Ostatnio tylko Ishin Sword Saint na końcu Sekiro sprawił mi podobne problemy. Ale to był sam koniec wspaniałej, wielogodzinnej przygody, która zaoferowała mi wiele niezapomnianych godzin i choć tę walkę wspominam jak koszmar to Eldest Souls, zmył moje wspomnienie Sekiro jako gry z przegiętym poziomem trudności bossa. Sekiro udało mi się ostatecznie splatynować, zupełnie jak resztę gier od From Software z gatunku soulslike. Do Eldest Souls nie chce mi się nawet wrócić, aby pokonać trzeciego na drodze bossa.
Twórcy przegięli z poziomem trudności celowo. Nie dlatego, aby dać graczom wyzwanie, z jakim ciężko się mierzyć. Dlatego że bez tego przegięcia grę da się ukończyć w niespełna godzinę. Co robią zresztą youtubowi speedrunerzy. Podejście z odległych czasów konsol 8-bitowych lub automatów. Jako weterana serii souls wyzwania nie są mi obce, ale jest ona dużo bardziej przystępna niż Eldest Souls. Gry FS i podobne to RPG, w których można zwiększyć poziom postaci, można ulepszyć oręż już na bardzo wczesnym stadium rozgrywki. W Eldest Souls tego nie ma, wszystkie próby zmiany buildu nie przynoszą zadowalających efektów. Grałem cały zeszły tydzień i nie wspominam tego miło, recenzji nie będzie. Nie wystawię oceny grze, której nie ukończyłem. To zostawiam masochistom, którzy umieranie serwują sobie na śniadanie odziani w lateks i maskę z suwakiem na ustach. Ja jestem jednak sadystą, który ceni sobie czas poświęcony na grind i zbiera żniwo w postaci rosnącej potęgi bohatera. Tego w Eldest Souls nie uświadczyłem, tak więc poddaję się. To nie jest gra dla mnie i wielbicielom soulslików też radziłbym uważać.
Strid