fbpx

Recenzja New Tales from the Borderlands – nieudany sequel genialnej gry

4 stycznia 2023,
10:33
Tomasz Wasiewicz

Gry podzielone na epizody przeżywały wzloty i upadki. Kiedy ukazała się pierwsza część Tales from the Borderlands akurat gatunek był na pochyłej w dół. Nikt zatem nie przypuszczał, że może to być coś dobrego. Tym bardziej że w mniej niż miesiąc później ukazała się w identycznej formule Gra o Tron, będąca jedną z najgorszych gier tego typu. Dla mnie było to absolutne mistrzostwo i z ogromną nadzieją czekałem na premierę kontynuacji.

Badass Fran

Gra zachwyca grafiką. Od początku do końca byłem pod wrażeniem tego, jak świetnie jest narysowana. To zdecydowanie najwyższy poziom komiksowego przedstawiania świata, jaki obecnie można osiągnąć. Jak zwykle nie zawodzą mordercze roboty, a w sumie to wszystkie gadające roboty. Są tu też ciekawe poboczne postacie. Co z tego jednak, jeśli główna oś fabularna jest tak głupia, że czujecie, jak umierają wam szare komórki. Do tego dochodzi minigra, która zapewne miała być super dodatkiem, ale jej jakość jest obrazą dla grających w kontekście mechaniki starć. Nie polecam.

6.0 /10
Ocena redakcji
serwisu GamesGuru
  • Grafika
  • Nigdy nie jest za dużo świata Borderlands
  • Gadające roboty
  • Fabuła
  • Minigra z bitwami figurek
  • Niezrozumiałe zależności wpływające na zgranie drużyny
  • Brak tak fantastycznej muzyki, jak w części pierwszej

Więc chcecie usłyszeć historię?

Gdybyście obudzili mnie w środku nocy i kazali odpowiedzieć na pytanie, jaką grę podzieloną na epizody uważam za najlepszą odpowiedziałbym bez wahania – Tales from the Borderlands. Zgadza się, wcale nie pierwsze The Walking Dead. Oto udało się przenieść do zupełnie innego typu gier humor i klimat znany z głównej serii. Komiksowa grafika okraszona genialną muzyką (soundtrack słucham po dziś dzień) dawała mieszankę wybuchową, wręcz idealną.

Informacja o sequelu spadła na mnie dość niespodziewanie. Studio Telltale od dawna nie istnieje. Gry epizodyczne właściwie wyginęły. Ostatnia część Life is Strange tak mnie wynudziła, że nawet nie dałem rady ukończyć dodatku do głównego wątku i tak leży od roku. Nie zmienia to faktu, że ucieszyłem się strasznie na kontynuację przygód Rhysa i spółki. Szybko okazało się, dlaczego informacja o tytule przyszła tak późno, bo tuż przed premierą gry.

Nasz szef Rhys

Piękna grafika i szybka do zapomnienia muzyka

Początek jest obłędny. Szczęka mi opadła widząc tę grafikę. Po przejściu Marvel’s Midnight Suns i Crisis Core Reunion to, co zaprezentował tytuł od Gearbox, to była uczta dla oczu. Właściwie aż do napisów końcowych, prawie na każdym kroku zachwycałem się kolejnymi scenami. To zdecydowanie najlepsza część składowa gry. Od czasu do czasu gramy z Damianem w Tiny Tina’s Wonderlands i tam tego efektu wow nie ma. Jasne to dwa zupełnie różne gatunki, ale nie zmienia to faktu, że to, co zaprezentowano nam tutaj to zupełnie inna liga.

Niestety osoby odpowiedzialne za muzykę nie odrobiły tak dobrze lekcji. Fakt, poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko. Tak idealnie spasowany soundtrack z tym, co dzieje się na ekranie, spotyka się bardzo rzadko. Tutaj nie zapamiętałem ani jednego utworu. Do żadnego nie chciałem wrócić. Nawet przez chwilę nie pomyślałem, o mam ochotę posłuchać tego w samochodzie. Nie jest źle, uszy nie krwawią, ale szału nie ma. Oczywiście pełne udźwiękowienie dialogów stoi na wysokim poziomie. Roboty mówią w swój charakterystyczny sposób, świrusy mają odpowiedni dla siebie język i onomatopeje, a postacie różnią się od siebie tak bardzo, że bez problemu poznacie je po głosie.

Trójka bohaterów podczas ucieczki

A jak sama nowa opowieść?

Historia nie jest bezpośrednią kontynuacją Tales from the Borderlands. Ze znajomych twarzy na chwilę pojawia się Rhys, który obecnie stoi na czele korporacji Atlas. Ma on jednak tak marginalną rolę, że szkoda się o nim rozpisywać. Reszta ekipy nie wraca. W zamian poznajemy trójkę plus jeden nowych bohaterów. Czemu tak napisałem? Bo w ekipie są cztery postacie, ale sterować będziemy trójką – Anu, Octavio i Fran. Bonusowym jest LOU13, zabójczy robot, który jest łowcą głów. Żeby jednak kogoś zabić, ofiara musi sama powiedzieć, jak się nazywa, co często wpędza ekipę w kłopoty.

Anu i Octavio są rodzeństwem, które zdecydowanie nie przepracowało swojej relacji. Naszym zadaniem będzie ich ze sobą pogodzić, a nie jest to łatwe. Fran zaś to pracodawczyni Octavio, niepełnosprawna właścicielka słynnego punktu z mrożonymi jogurtami. Wszyscy różnią się od siebie kompletnie. Namówić ich, by chcieli robić to samo, wydaje się zajęciem nie tyle karkołomnym, ile praktycznie niemożliwym do wykonania. Taka wybuchowa mieszanka powinna być gwarantem świetnych dialogów i śmiesznych momentów. Spoiler alert, nie jest.

LOU13 w pełnej krasie

Gra zabierze nas w podróż przez czas i przestrzeń. Pozwoli dowiedzieć się trochę więcej o mitologii słynnych krypt. Wejdziemy w świat korporacyjnych wojen na międzygalaktyczną skalę. Zjemy też taco, sporo taco, jeśli tylko tak zdecydujecie. Będziemy robić absurdalne rzeczy, które wpisują się w uniwersum Borderlands, jakie znamy i kochamy. W tej kwestii praca domowa jest jak najbardziej odrobiona. Wróćmy jednak do naszych postaci.

Ene, due, rike, fake

Anu od zawsze marzyła, by zostać naukowcem, który zbawi świat. Jej próby stworzenia urządzenia, nie broni (to ważne, patrzcie mi na usta, nie broni), doprowadziła do katastrofy, która jest osią tutejszej fabuły. Anu kocha też zwierzęta i nie chce na nich eksperymentować. Jest po prostu dobrą duszą. Octavio to, dosłownie Janusz biznesu. Ciągle szukający jakiś dziwnych aktywności, które przyniosą mu sławę w półświatku Promethei. A Fran? Fran jest anonimową wściekaczką. Wybaczcie nowomowę, ale to najlepsze określenie, na jakie wpadłem. Fran wciąż nie otrząsnęła się po byciu gnębioną w młodości i bardzo pragnie mieć kogoś, kto pozwoli się kochać i pokocha ją taką, jaka jest.

8bitowa wersja starcia w świecie gry

Nie byłaby to gra z Borderlands w tytule, bez zabawnych robotów i świrusów. Nie wiem, jak się to dzieje, że twórcy tak dobrze potrafią napisać postacie, które są robotami, a ludzi już nie koniecznie. Może to jedna z tajemnic wszechświata. W każdym razie wspominałem o LOU13, jest też samobieżny karabin marki Tediore – Brock oraz przesympatyczny asystent Rhysa – TIMM-E. Cała trójka zawsze jest najjaśniejszym punktem sceny, kiedy tylko się pojawiają. Świrusów reprezentuje Stapleface (w swobodnym tłumaczeniu – twarz przyczepiona na zszywki). Fantastyczna i barwna dziewczyna, którą warto poznać.

Teraz jak o tym myślę, to projekty postaci, które staną na naszej drodze, są doskonałe i zapadające w pamięć. Ktoś jednak źle zebrał je w całość i postanowił je połączyć w sposób absolutnie nudny i nużący. Był to też powód, dla którego grałem po jednym (z pięciu) epizodzie na dzień. Więcej nie dałbym rady. Czułem, jak mój mózg usypia. Wystarczyło tytuł wyłączyć, żeby zapomnieć o jakichkolwiek oznakach zmęczenia. Jest to chyba najgorsza recenzja dla gry nastawionej na fabułę.

Poznajemy Stapleface

Próba ratowania sytuacji

Ktoś z testujących chyba przekazał te same uwagi szefom, bo ci wprowadzili do tytułu minigrę – Vaultlanders. To „bijatyka”, która tylko ją udaje. Oto zbieramy figurki znanych postaci ze wszystkich części serii, o różnych statystykach i umiejętnościach specjalnych, żeby się nimi ścierać. To, kim i przeciw komu gramy, nie ma żadnego znaczenia, gdyż wystarczy wciskać X bardzo dużo razy i kilka razy zagrać w QTE ze strzałkami. Całość śmierdzi dodaniem na siłę, patrząc na jakość i prostotę tego trybu.

Najbardziej boli to, że faktycznie mogła być to ciekawa odskocznia. Fajny pomysł na lizanie ścian i szukanie ukrytych figurek w każdej lokacji, w której mamy swobodny ruch. Widać, że ktoś chciał, byśmy myśleli, że to poważna rzecz, gdyż jest opcja samej bitki z poziomu menu głównego tytułu. Nie wiem jednak, kto miałby faktycznie to kliknąć po rozegraniu choćby jednej walki. Najbliżej temu do walk kogutów z Far Cry 6, ale nawet tam było to zrobione dużo lepiej.

Minigra Vaultlanders

Piękna katastrofa w świecie Borderlands

Mam przeczucie graniczące z pewnością, że kiedy postanowiono stworzyć kontynuację, to twórcy zrobili burzę mózgów. Szaleni projektanci z Gearbox zaczęli rzucać pomysłami i na końcu, ktoś powiedział, ok, zróbmy wszystko! Co gorsze, był przekonany, że to świetny pomysł. Trafiamy na różne pojedyncze atrakcje, które same w sobie są nawet i ciekawe, ale kompletnie nie pasują do całości. Nie bardzo wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy jednak zastanawiać nad głupotą dodania tego fragmentu. Ten chaos jest widziany na każdym etapie i dlatego nie mogę pozytywnie ocenić New Tales from the Borderlands.

Podsumowując, mamy piękną grafikę, nijaką muzykę, świetne postacie, które są nie na swoich miejscach, przyjemne momenty, niepasujące do całości. Wszystko to składa się na obraz średniej produkcji, źle zaprojektowanej od samego początku. Ma się wrażenie, że zespoły ze sobą się kompletnie nie komunikowały, a dialogi pisał, ktoś, kto to stanowisko dostał za karę. Wielka szkoda, bo mogła to być genialna kontynuacja, a tak jest tylko w połowie dobra.

Tomasz Wasiewicz

Przede wszystkim jestem graczem. Uwielbiam fantastykę w każdej postaci. Od książek, przez filmy, muzykę, komiksy, po gry. Jestem niepoprawnym kolekcjonerem, zwłaszcza jak gry mają w zestawie steelbook. Zapraszam na mój Instagram po więcej szczegółów. Mimo kariery zawodowej związanej z innymi tematami najbardziej lubię rozmawiać o grach. To jak, pogadamy?