Najlepsze gry dzieciństwa. W co graliśmy, gdy byliśmy mali?

Każdy z nas ma grę, która jednoznacznie kojarzy mu się z dzieciństwem – zazwyczaj są to produkcje, z którymi spędziliśmy najwięcej czasu lub takie, z którymi mocno związaliśmy się emocjonalnie. Wybierzcie się z naszymi redaktorami w nostalgiczną podróż do beztroskich czasów prawdziwej młodości!

5 kwietnia 2022

Spod pióra Michała Kaźmirczaka

Władca Pierścieni: Bitwa o Śródziemie

Grą, która zdecydowanie najcieplej kojarzy mi się z okresu dzieciństwa jest gra Władca Pierścieni: Bitwa o Śródziemie, czyli RTS stworzony przez EA, który rozgrywa się (jak pewnie łatwo domyślić się po tytule) w wykreowanym przez J. R. R. Tolkiena Śródziemiu. Jest to niezwykle klimatyczna produkcja pozwalająca nam wejść w sam środek konfliktu opowiadanego we Władcy Pierścieni. Gra w wielu elementach była dość prosta – zawierała m.in. tylko cztery stronnictwa (Rohan, Gondor, Isengard i Mordor), co była bardzo małą ilością, biorąc pod uwagę bogactwo świata Tolkiena. Niesamowicie dobrze przenosiła jednak klimat dzięki świetnie stworzonej stronie wizualne oraz muzyce.

Screen z gry Władca Pierścieni: Bitwa o Śródziemie

Najlepszą częścią produkcji byłą kampania – mogliśmy zagrać zarówno po stronie dobra, jak i po stronie „tych złych”. Pierwsza kampania pozwalała nam odegrać wiele wydarzeń ze stron książek Władcy Pierścieni – wielkie bitwy jak ta pod Helmowym Jarem czy Minas Tirith. Kampania po stornie zła, przedstawiała wiele alternatywnych wydarzeń, w których to siły Saurona i Sarumana osiągają zwycięstwo. Sama produkcja posiada też wiele ciekawych szczegółów – trolle mogą na przykład wyrwać znajdujące się na mapie drzewo, by zacząć używać je jako broń. Niestety, mimo ogromnej nostalgii, trudno mi z czystym sercem polecić dzisiaj grę w Bitwę o Śródziemie (wiele rozwiązań jest niestety już mocno archaicznych), ale zdecydowanie mogę polecić kontynuację, czyli Władca Pierścieni: Bitwa o Śródziemie 2, która wciąż i dzisiaj broni się pod kątem rozgrywki.

Spod pióra Michała Chyły

River Ride

Skoro mam mówić o grach, do których czuję nostalgię to trudno nie wskazać tytułu, od którego moja przygoda się zaczęła. Było to mianowicie River Ride na zasłużonym Atari 26… znaczy się na Rambo. Wpadłem z rodzicami do znajomych i okazało się, że ich córki ciupią na TV w jakieś kolorowe ustrojstwo wydające okropne dźwięki. To było właśnie Rambo z odpalonym River Ride. Wiele godzin spędziłem z nimi ostrzeliwując w korycie rzeki wraże jednostki, w tym te najgorszą, biało-różowy prostokąt z napisem FUEL. Wyobraźcie sobie nasz stan psychiczny kiedy odkryliśmy, że FUEL to „przyjaciel”.

Ekran rozgrywki z River Ride

Trojan

Potem sam dorobiłem się Atari…. Znaczy podobnego pudła tylko pod nazwą Terminator i spędzałem dnie z River Ride, Pitflal czy Bobby Gehts Nacht Hause. Przerwała to wizyta u wujka, który aby zająć czymś dzieciarnie wyciągnął z szafy Pegasusa model MT-777DX wraz z kilkoma kartridżami, a w tym 168in1 na którym zagrywaliśmy się z kuzynem w Contrę. Oczywiście ten sam model konsoli szybko trafił do mnie razem z 168in1 oraz z pierwszą samodzielną dyskietką z jedną grą – Trojan czyli zapomniany dziś klasyk od Capcom, który na zawsze pozostanie w moim sercu jako pierwsza wybrana przeze mnie gra na nową konsolę. Podsumowując River Ride i Trojan to dwie gry z dzieciństwa, które darzę największym sentymentem i chętnie do nich wracam nawet po tych dwudziestu kilku latach.

Spod pióra Pawła Trawińskiego

Call of Duty 2

Mimo, że byłem wśród tych szczęśliwców, którzy posiadali peceta z łączem internetowym w domu, co wtedy nie było powszechne, to najlepiej wspominam czas spędzony w nieistniejących już w Polsce kawiarenkach (czy też kafejkach) internetowych. W ten właśnie sposób zetknąłem się po raz pierwszy z serią Call of Duty, a dokładnie z częścią drugą. Choć z perspektywy czasu nie była to najlepsza odsłona cyklu (w zasadzie to nie posiadała nawet filmowej fabuły rodem z kina akcji) to dla taka pozostanie. Do dziś z przyjemnością do niej wracam, bo tak jak i wtedy urzeka klimatem. Mnogość lokacji, w których lądujemy do spółki angażującymi celami misji nie pozwalała się nudzić. Gra prowadziła nas przez ośnieżoną Moskwę i Stalingrad, północną pustynną Afrykę, D-Day, bitwę o wzgórze 400 aż po przeprawę przez Ren. I nie zapadła by mi tak w pamięć, gdyby nie ciekawe zadania, z których najlepiej wspominam konieczność wysadzania czołgów w kampanii radzieckiej – podbieganie z ładunkiem do pojazdu pod osłoną granatu dymnego i liczenie, że cię nie przejedzie. No i oczywiście w grze był nieśmiertelny kapitan Price, choć w tej edycji musi to być przodek bohatera cyklu Modern Warfare.

Screen z rozgrywki w Warcraft III

Warcraft III

W kawiarenkach internetowych narodziła się również moja miłość do świata Warcraft, w nich bowiem zetknąłem się z trzecią odsłoną Reign of Chaos i dodatkiem Frozen Throne. Było to spotkanie tym istotniejsze, że zaszczepiło we mnie fascynacje gatunkiem strategi czasu rzeczywistego w ogóle – choć nie przerodziło się to w jakieś niesamowite umiejętności w tych grach. Sam Warcraft III urzekł mnie przed wszystkim fabułą, którą chłonąłem jak gąbką (dlatego nie wybaczę braku nowych, porządnych cutscenek w wersji Reforged), ale również dodanie rpgowego rozwoju bohaterów, którzy stanowili trzon dowodzonych przez nas armii. Sama kampania też oferowała dużo więcej niż tylko „zbuduj bazę, zbierz wojsko, pokonaj przeciwnika”, a najlepiej wspominam chyba historię Rexxara z dodatku, która odchodziła zupełnie od RTS-owych standardów. Przyznaję, że na pewnym etapie byłem już tak wciągnięty w samą fabułę, że przelatywałem przez kolejne misje z kodem „whoseyourdaddy”, żeby tylko jak najszybciej rozwinąć fabułę – było warto. Mógłbym jeszcze napisać o mnóstwie niesłusznie zapomnianych już przygodówek typu point’n’click, ale to zasługuje na oddzielny artykuł.

Spod pióra Ewy Chyły

The Lion King (Król Lew)

Jeśli chodzi o gry mojego dzieciństwa, to przyznam szczerze, że bardziej pamiętam uczucia towarzyszące graniu, wymienianiu dyskietek na bazarze, chodzeniu do kolegów, którzy posiadali inne kartridże czy inne platformy, niż konkretne tytuły. Może dlatego, że wspomniane już wymianki czasami miały miejsce nawet codziennie i wiele pozycji nie zagrzało długo miejsca w mojej konsoli. Jednak są też takie tytuły, które zostały w mojej pamięci mimo upływu prawie 30 lat. Jednym z nich jest Król Lew na platformie Sega Mega Drive. W latach ’90 kiedy wszyscy wokół mieli Pegasusy, jedna koleżanka posiadała Segę. I na tę Segę najnowszy hit – The Lion King. W czasach, kiedy płacz po Mufasie był jeszcze wciąż świeżą emocją, Simba skaczący po ekranie momentalnie skradł moje serce. Co prawda w posiadanie tej platformy udało mi się wejść dopiero niedawno, to mimo upływu lat właśnie Król Lew był pierwszą grą jaką na nią kupiłam. I nadal nie potrafię przejść drugiego poziomu.

Simba w grzee The Lion King (Król Lew) skaczący po skałach

Clash

Drugą grą, o której zdarza mi się myśleć i wspominać do dziś jest Clash, polskiego producenta Longsoft Multimedia. Trafiła do mnie w skutek kupowania wydawnictw prasowych Optimus Pascal, w ramach których zdobyłam też takie cudeńka jak Interaktywna Encyklopedia Ptaków czy program edukacyjny Jak to Działa?. Przy Clashu spędziłam przed ekranem niezliczoną liczbę godzin, rozwijając wojska, szukając skarbów, aranżując królewskie małżeństwa – myślę, że ta gra na zawsze rozpaliła we mnie miłość do strategii turowych, ale również dziś, grając np. w Crusader Kings, czuję w sercu tę nutkę nostalgii i podobne uczucia, jakie wzbudzał właśnie Clash. Grę kupiłam sobie nawet kilka lat temu na GOG i nadal bawiłam się świetnie, także polecam wszystkim zainwestować 10zł w ten tytuł.

Spod pióra Tomasza Wasiewicza

Dune 2000

Gram odkąd pamiętam. Pong, River Raid, Kung Fu. Później oczywiście pojawiło się Mario na Pegasusie, Lemmingi czy Żółwie Ninja na Amidze. Były też gry na automatach jak Mortal Kombat, Street Fighter, a także różne pinballe. Następnie nastała era kafejek internetowych, w których praktycznie nikt nie korzystał z internetu, a w których grało się w lokalnej sieci z innymi dzieciakami w Starcraft, Quake 2 i 3 oraz Unreal Tournament. Praktycznie każdą z tych gier mógłbym nazwać grą dzieciństwa. Tytuł, który przyszedł mi do głowy na to hasło jest jednak zupełnie inny. Nie jest to moja ulubiona gra wszech czasów, ale kojarzy mi się tak bardzo z dzieciństwem. Wszystko dzięki tacie, który kupił mi ją, gdy byłem chory i przez dwa tygodnie nie mogłem chodzić do szkoły, więc grałem i grałem, i grałem właśnie w nią.

Potyczka w grze Dune 2000
Źródło: dune.fandom.com

Dune 2000, bo o niej mowa to strategia czasu rzeczywistego, w której sterujemy jednym z trzech rodów: Atrydami, Ordosami lub Harkonenami. W zdecydowanej większości armie składały się z tych samych jednostek poza dosłownie kilkoma unikalnymi dla każdego rodu. Dla przykładu Atrydzi mieli nalot bombowy ornitoperami, czołgi soniczne i posiadali przymierze z Fremenami. Budynki można było stawiać na gołej skale, ale wtedy traciły na wytrzymałości. By tego uniknąć należało wcześniej postawić fundamenty. Przeciwników na mapie należało pokonać drogą militarną, a wojnę napędzała przyprawa, zbierana przez żniwiarki, które łatwo mogły paść łupem czerwi.

Spod pióra Kai Piaścik

Na kłopoty Pantera

Zapytana o najstarsze wspomnienia związane z grami, mogę odpowiedzieć, że moje są zdecydowanie różowe. Jak Pantera – ta, która mówiła głosem Cezarego Pazury w równie wiekowym co ja point-and-clicku na PC. Na kłopoty Pantera to urocza przygodówka, w której Różowy zostaje wysłany przez swojego szefa, Inspektora, na letni obóz Chilly Wa-Wa dla wybitnie uzdolnionych dzieci najważniejszych osobistości świata. Ma tam do wykonania ważną misję – odkryć źródło nagłego niezadowolenia młodych uczestników. W trakcie śledztwa bohater zwiedza zatem rodzinne kraje dzieci, w tym Anglię, Australię, Indie, Bhutan czy Egipt, zdobywa informacje i dowody oraz stara się rozwikłać coraz bardziej niepokojącą sytuację w Chilly Wa-Wa. Biorąc oczywiście pod uwagę, że to tytuł przeznaczony dla dzieci, fabuła nawet teraz wydaje się równie intrygująca co kiedyś, a dialogi dalej śmieszą.

Jednak dopiero z perspektywy czasu można ocenić prawdziwą wartość przygód Pantery. Co najważniejsze, w trakcie podróży Różowy uczy się lokalnej kultury i zwyczajów. Trudno mi wymyślić lepszy sposób na poszerzenie horyzontów kilkuletniego dziecka i zapoznanie go z koncepcją różnorodności kulturowej. Na kłopoty Pantera jest produkcją, o której z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że uczyła, bawiąc. Opowiadała o charakterystycznych dla danego regionu zwierzętach, o historii krajów, o Aborygenach, mumiach, Taj Mahal i systemie kastowym (także w formie piosenek!). Największa wada? Tylko około siedmiu godzin rozgrywki. Najwyraźniej jednak tyle wystarczy, by skutecznie zachować się we wspomnieniach z dawnych lat.

Różowa Pantera w obozie Chilly Wa-Wa w grze Na kłopoty Pantera

Far Cry 2

Z kolei Far Cry 2 to już znacznie późniejszy etap, moment gdzieś z pogranicza dzieciństwa i okresu dorastania, ale samo źródło, z którego dowiedziałam się o tytule jest pamiątką swoich czasów. Pierwszy raz zetknęłam się z nim poprzez materiał na Hyperze, wieczornym kanale telewizyjnym o grach wideo, a przekonały mnie zapewnienia o najbardziej realistycznie wyglądającym ogniu wśród produkcji z tamtych lat. Do irytujących elementów należy chociażby zacinająca się broń, powracające ataki malarii głównej postaci czy respawnujące się posterunki, ale tytuł zapewniał też wyjątkową immersję. Niewiele punktów szybkiej podróży i brak automatycznej jazdy do celu sprawiały, że w większość miejsc trzeba było po prostu samodzielnie dojechać przez pustynię, sawannę i dżunglę, korzystając cały czas z mapy, którą bohater wyjmował w trakcie kierowania pojazdem. To, co niektórzy uznaliby za nudne utrudnienie było z drugiej strony wspaniałą okazją do oglądania pięknych scenerii, z których słynie seria Ubisoftu. Nawet biorąc pod uwagę, że afrykańska odsłona Far Cry mocno się zestarzała, to jednak właśnie jej zawdzięczam początek swojej wciąż trwającej przygody z tytułem. A motyw przewodni z wokalem Baaby Maal dalej wywołuje we mnie ciarki.

Spod pióra Huberta Kalisza

LEGO Batman 2: DC Super Heroes

Od czasów przedszkola nieprzerwanie towarzyszą mi historie obrazkowe o superbohaterach. Natomiast trochę inaczej wygląda to w przypadku moich pierwszych spotkań z elektroniczną rozrywką. Dopiero wraz z komunią i pojawieniem się w salonie Xboxa 360 w moje ręce wpadł egzemplarz LEGO Batman 2: DC Super Heroes. Dla dzieciaka, który z wypiekami na twarzy czytał komiksy o Mrocznym Rycerzu, możliwość zwiedzenia jakiegoś skrawka Gotham i wcielenia się w te postacie była niesamowita. Co więcej, fabuła wychodziła daleko poza ramy Batrodziny, umożliwiając zagranie składem Ligi Sprawiedliwości i licznymi antagonistami z całego uniwersum. Dodajmy do tego przerywniki fabularne z kapitalnym voice actingiem i ścieżkę dźwiękową złożoną z najlepszych utworów symfonicznych z filmów DC a otrzymamy doświadczenie oferujące coś dla każdego. Owszem, gdy spojrzymy na nią teraz, dostrzeżemy małą skalę produkcji i ogólne ograniczenia, ale na tamten moment były one naprawdę niedostrzegalne. Problemy, o których mowa nie dotyczą już jednej z następnych gier studia, która nieprzypadkowo również znalazła się w moim segmencie.

Grafika przedstawiająca panoramę postaci z gry LEGO Marvel Super Heroes

LEGO Marvel Super Heroes

Bo to właśnie LEGO Marvel Super Heroes jest absolutnie definitywną grą mojego dzieciństwa. Pozostaje we wszystkich aspektach większa i lepsza od poprzedniczki prezentując rozwinięcie koncepcji gry LEGO na każdym polu. Wielokrotne spotkania aby pograć na podzielonym ekranie jedynie ugruntowały jej kultowy status w kręgu moich bliższych znajomych. Możliwość wspólnego zwiedzania Nowego Jorku postaciami z uniwersum Marvela to coś czego nie dostarcza żadna inna produkcja opatrzona logiem Domu Pomysłów. Co więcej, wracając do tych tytułów jakiś czas temu odkryłem całą masę nawiązań do materiału źródłowego, których nie wyłapałem lata temu. Cóż, to chyba ostateczny dowód na to, że to są naprawdę gry dla każdego.

Spod pióra Gabrieli Zubek

Gothic

Dzieciństwo. Okres bezkarnej beztroski i wyrabiania niezastąpionych growych wspomnień. Do dziś pamiętam, jak Wrzód z Gothica pytał mnie czy też lubię zwierzęta bądź rozwiązywanie swoistej zagadki co jest z przodu głowy Sentenzy. Nieśmiertelne teksty zagnieżdżone w głębinach dziecięcego umysłu kreujące dziś już dorosłych graczy. Bo kto nie dorastał z Gothic’em , zarówno jedynką i dwójką (No dobra, nie mam tu na myśli dwóch obozów Elder Scrollsów i nieśmiertelnego podziału pomiędzy nimi a serią od Piranha Bytes )? Ikoniczne teksty jak i sterowanie, które potrafiło doprowadzić do szewskiej pasji i niestety rzutować na wrażenia z gry. Przez swoją nieczytelność i nie intyuicyjny design przyswojenie tego systemu sterowania jest najzwyczajniej w świecie trudne, zwłaszcza dla nowych graczy zaczynających przygodę z serią. Grając w pierwszą część serii można się poniekąd przygotować na sterowanie w drugiej. O dziwo, moja przygoda z Goticzkiem zaczęła się od jego drugiej części. Sterowanie na szczęście nie odebrało mi immersji z gry. Jeśli chodzi o sam tytuł to nie było problemu z połapaniem się w fabule, jeśli chodzi o historię z gry, ponieważ na początku gry dostawaliśmy kilkuminutowy filmik informujący krótko i zwięźle o wydarzeniach poprzedzających aktualną akcję i wydarzenia. Przyznam, budzenie się jako bezimienny na podłodze w dziwnym, mrocznym kręgu w lekko przerażającej wieży zrobiło swoje. Jak wiadomo, Goticzek nie byłby Goticzkiem gdyby nie tytaniczna praca polskich lektorów. Myślę, że właśnie dzięki nim ta produkcja tak wryła się w moją pamięć i serduszko.

Grafika promocyjna gry Gothic II: Noc Kruka

Heroes of Might and Magic III: The Shadow of Death

No, ale prócz Goticzka kolejnym tytułem, który na stałe zamieszkał w moim mięśniu sercowym to klasyczne i legendarne już Heroes of Might and Magic III: The Shadow of Death. Każde spotkanie rodzinno – rodzeństwowe było okraszone chociaż jedną partią HIII. Moment wybierania zamku, doboru bohatera, ten wachlarz emocji za każdym razem, kiedy inni gracze wybierali swoje zamki. Rodzaj podjętej taktyki, ścieżki rozwojowej bohatera (nieśmiertelna dyplomacja vs nekromancja) i jednostek. Pamiętam podczas każdej swojej gry, jak bardzo starałam się nie stracić jednostek, ani jednego centaura bądź gremlina. Bo w końcu, jak to mówią, w kupie siła!

Spod pióra Bartka Sobolewskiego

Kangurek Kao

Aż jestem w szoku, że nikt inny nie wspomniał o tym torbaczu. To była jedna z pierwszych moich gier i zawsze będę ciepło ją wspominać. Historia dość prosta, a wręcz banalna. Jesteśmy porwani, budzimy się w klatce z rękawicami bokserskimi na dłoniach i musimy stawić czoła różnym zwariowanym przeciwnikom. Połączenie miłej grafiki, skocznej muzyczki było ciekawym kontrastem dla dość prostych, ale upierdliwych przeszkód i etapów platformowych. „Nie mów hop, póki nie przeskoczysz”? Ja często mówiłem „hop”. I jeszcze częściej nie przeskakiwałem.

Kangurek Kao

Wielu autorów

Dziennikarski dream team. Najzabawniejsza redakcja w galaktyce. Najlepszy zespół, na jaki możesz trafić w swojej ulubionej grze multiplayer. Namaszczeni przez Guru Gier. Mówią na nas różnie. Zawsze jednak sprowadza się to do tego samego: niezależnej zgrai szaleńców-pasjonatów, którzy postanowili wspólnymi siłami odbetonować polską skostniałą branżę dziennikarstwa gamingowego.
UWaga! Gorące informacje!