Recenzja Final Fantasy 16 – japońska odpowiedź na Grę o Tron

27 lipca 2023,
15:33
Tomasz Wasiewicz

Final Fantasty 15 nie urzekło mnie szczególnie. W oczekiwaniu na najnowszą odsłonę postanowiłem nawet dać jej drugą szansę. Po godzinie odinstalowałem kompletnie niezainteresowany dalszą rozgrywką. Jak wiecie, remaster części siódmej dostał ode mnie maksymalną notę, ale Crisis Core tak dobre już nie było. Gdzieś w środku jednak chciałem dać serii jeszcze jedną szansę i wiecie co? Miałem rację, warto było czekać!

Clive w połowicznej formie Eikona

Do pełni szczęścia zabrakło naprawdę niewiele. Gra wciągnęła mnie na wiele godzin, a kiedy zrobiłem sobie parę przymusowych dni odpoczynku, to z przyjemnością wracałem do historii opowiadanej przez Square Enix. To niesamowite ile zapożyczeń można się tutaj doszukać, ale dopasowane są jak najlepszej jakości puzzle. To niesamowita, średniowieczna epopeja, która wciąga różnorodnością i epickością wszystkich starć. Tutaj też leży jej naprawdę jedyny minus. Final Fantasy 16 jest epickie przez tak długo, że staje się to trochę nużące. Nie zmienia to faktu, że po prostu musicie w tę produkcję zagrać!

9.5 /10
Ocena redakcji
serwisu GamesGuru
  • Udanie łączy różne lubiane produkcje
  • Jest absolutnie przepiękna
  • Jest epicka
  • Wciąga na długie godziny
  • Wprowadza świetnie zaimplementowane ułatwienia
  • Clive to nowy Cloud
  • Na dłuższą metę nuży ciągła epickość
  • Trochę bezużyteczni pomocnicy

Wczoraj nagrywaliśmy podcast z redakcyjną koleżanką Gabi oraz z kolegami z Bezimiennego. Przeprowadziliśmy bardzo fajną dyskusję, gdzie sam uświadomiłem sobie nowe rzeczy dotyczące tej produkcji i mam przeczucie, że dzięki temu spotkaniu poniższy tekst będzie pełniejszy. Choć nie martwcie się, robiłem sporo notatek podczas grania, także na pewno nic mi nie umknęło już wcześniej. To kwestia dodatkowego spojrzenia, na to, co już wiedziałem. Jak myślicie, czy Final Fantasy 16 ma szansę na tegoroczne GOTY?

Gra jest rewelacyjna, piękna, w pełni next-genowa, ładuje się niesamowicie szybko i zdecydowanie warto w nią zagrać. Spędziłem w niej przyjemne kilkadziesiąt godzin i kiedy miałem parę dni przerwy, autentycznie brakowało mi jej i chciałem jak najszybciej wrócić do konsoli. Mimo to wiem już, że nie zostanie moją grą roku. Głównie dlatego, że przekręcili tutaj licznik. Rozgrywka jest epicka i to w każdym znaczeniu tego słowa, ale jest epicka tak długo, że na koniec staje się zwyczajna. Radość blaknie, energia się wyczerpuje i na sam koniec zostałem z takim: „ech“.

Clive na swoim Chocobo

Pies, najlepszy przyjaciel człowieka

Pierwszą rzeczą, o której chcę wspomnieć, są kompani. Przez zdecydowaną większą część produkcji towarzyszyć nam będzie pies, który bardziej przypomina wilka, imieniem Torgal (brzmi znajomo?). Psina będzie nam służyć jako wsparcie. Ma trzy tryby: ataku, leczenia nas oraz zemstę, czyli atakowanie przeciwników, którzy zadali obrażenia głównemu bohaterowi. Brzmi fajnie? Jasne, ale jego atak jest kilkadziesiąt razy słabszy niż nasz, do tego częstotliwość jego gryzów jest dużo mniejsza niż to, co my możemy zrobić. Z kolei leczenie jest tak niewielkie, że pasek punktów życia rośnie praktycznie niezauważalnie. Mówiąc szczerze, myślałem, że całość nie działa.

Odpuściłem sobie więc ręczne zajmowanie się Torgalem i zostawiłem go w trybie ataku na resztę rozgrywki. Do Clive’a, naszego protagonisty, dołączać będą także różni ludzie podczas misji, z różnymi umiejętnościami czy atakami. Wszyscy oni są jednak tak samo bezużyteczni. Jedyne, co robią dobrze to blokowanie ciosów, które my moglibyśmy otrzymać, oraz odciągają przeciwników, pozwalając nam ich oflankować. Jest to o tyle przydatne, że nie mogą umrzeć, nigdy nawet nie padną, żeby trzeba ich było podnosić. Możemy kompletnie się nimi nie przejmować. Nie zdarzyło się też ani razu, żeby się zawiesili, czy przeszkodzili nam przejść gdzieś dalej. Także tyle dobrego!

Clive, Jill i Torgal

Devil May Cry

Zaczęliśmy od walki, więc kontynuujmy temat. Clive jest tarczą Rosarii, tarczą Feniksa, jednym słowem – wojownikiem. Jego zadaniem jest obrona brata, który, mimo że młodszy, to on został wybrany przez Feniksa Eikona na swojego awatara. Choć często podkreśla się słowo tarcza w wielu dialogach, nasz bohater używa miecza oburęcznego bez żadnej dodatkowej osłony. Skojarzenia z Cloudem czy Zackiem są jak najbardziej uzasadnione, ale jednocześnie ma swój styl, co sprawia, że bardzo szybko zapomina się o chłopakach z Siódemki i po prostu zaprzyjaźnia z głównym bohaterem.

Kolejnym skojarzeniem właśnie może być Dante, którego styl walki przypomina bardzo to, co zobaczymy na ekranie Final Fantasy 16. Są serie ciosów na ziemi, są kombosy w powietrzu, mnóstwo kolorów od mocy Eikonów i latające liczby określające ilość obrażeń. Te ostatnie są pojedyncze dla każdego ciosu, przez co właściwie ciągle jesteśmy nimi zalewani. Są one jednak tak dobrze zaimplementowane, że niczego nie zasłaniają i szybko się do nich przyzwyczajamy. Ciosów w każdej walce jest sporo, stąd dodatkowe odczucie podobieństwa do serii Devil May Cry. Piszę to jako pozytyw.

Korzystanie z mocy Feniksa

Same starcia opierają się na podstawowych ciosach, które pozwalają nam odczekać, aż załadują się paski specjalnych uderzeń. Wszystko to w oczekiwaniu na ciosy najpotężniejsze, które często potrafią zdmuchnąć z areny całą grupę wrogów. Do walki zabieramy ze sobą do trzech cząstek Eikonów, każda reprezentująca inny zestaw ciosów specjalnych oraz sposobu magicznego przemieszczania się podczas starcia. Czasem jest to zryw, czasem teleport, a kiedy indziej zamiast ruchu jest oślepienie wrogów. Zazwyczaj dany Eikon ma jakąś specjalizację. Raz są to obrażenia obszarowe, kiedy indziej obrona połączona z potężnymi ciosami. Wszystko to jest bardzo różnorodne.

IDDQD, IDKFA

Produkcja ma kilka poziomów trudności. Niezależnie jednak od tego, jaki wybierzemy, na start otrzymujemy ciekawą biżuterię, w którą możemy wyposażyć naszego wojownika. Czemu ciekawą zapytacie? Do tej pory nie spotkałem się z pierścieniem, który pozwalałby wyprowadzać wszystkie ataki, w tym specjalne trzech różnych Eikonów za pomocą jednego jedynego klawisza. Tutaj właśnie coś takiego możemy założyć. Zamiast więc pamiętać kombinacje przycisków, możemy kompletnie zdać się na automat, który robi to bardzo dobrze. Rzekłbym, że działa to lepiej niż automatyczna walka w Final Fantasy 7 Remake.

Ekran ekwipunku i mocy

Kolejna rzecz zapewni nam automatyczne uniki, o ile jest to fizycznie wykonalne. Inna zaś będzie zarządzała Torgalem. Możemy w ten sposób kompletnie zdać się na grę, jedynie ręcznie odpalając moc ultimate Clive’a. Także jeśli jesteście tutaj dla historii, a jest jej sporo, to spokojnie możecie sobie odpuścić martwienie o walkę. Tutaj też pojawia się pewien zgrzyt. Część graczy uważa, że walka jest nudna. Ja tego nie rozumiem, bo jeśli sami włączają sobie tryb superłatwy, to nie powinni mieć prawa narzekać na to, że całą walkę ogarnia się jednym przyciskiem. Ja do samego końca zmieniałem ciosy i taktyki (jest darmowe zresetowanie mocy, dostępne w każdej chwili) i dzięki temu bawiłem się wyśmienicie.

Nie mam co na siebie włożyć

Wspomniałem o biżuterii. Oprócz niej i oczywiście miecza będzie nam dane jeszcze wybrać sobie pancerze, pasy oraz karwasze. Tutaj, podobnie jak w Forspoken, mamy do czynienia ze słowem vambrace, czyli zarękawnikiem, ale uważam, że karwasze są na tyle podobne, a jednocześnie bardziej rozpoznawane jako słowo, że postanowiłem używać właśnie tego. Ilość nie porywa, tym bardziej że większość z tych rzeczy będziemy odblokowywać fabularnie, plus nie wpływają one na to, jak nasza postać wygląda. Kompletne stroje dostaniemy w trakcie rozgrywki i z kosmetycznych zmian widoczny będzie wyłącznie miecz.

Widok na zachodzące słońce

Nie wiem, jak bardzo te statystyki faktycznie wpływają na rozgrywkę, ale faktem jest, że liczby się zmieniają, choć zazwyczaj zyskujemy pięć, dziesięć punktów ataku czy obrony więcej. Malutko, więc raczej służą za dodatkowy współczynnik rozwoju postaci, niż realnie wpływają na walkę. Aby odblokować najlepsze przedmioty, przyjdzie nam trochę pobiegać po świecie i pozabijać potwory. To z nich dostaniemy najcenniejsze składniki do wytwarzania, które pozwolą nam albo przedmiot stworzyć, albo ulepszyć już ten posiadany. Niektóre schematy trzeba będzie wpierw odkryć poprzez zadania poboczne. Nie ma jednak tego wszystkiego za dużo, ot dosłownie kilka sztuk.

Monster Hunter Rise

Dokładnie jak w najnowszym Monster Hunterze, przyjdzie nam przyjmować zlecenia na potwory. Wiem, że to zdanie może się bardziej kojarzyć z Wiedźminem, ale uwierzcie, że więcej tu podobieństw do serii Capcomu. Podchodzimy do tablicy z ogłoszeniami, gdzie dowiadujemy się, na jakiego stwora polujemy, jakiej jest klasy i mocy oraz gdzie lokalna ludność go widziała po raz ostatni. Całość ma służyć jako pomoc dla zwykłych ludzi, którzy w świecie ogarniętym wojną dodatkowo muszą uważać na abominacje wynikające z zarazy, która pustoszy kontynent.

Tablica zleceń na potwory

Walki te są świetnie zrobione i bardzo przyjemne. Z przyjemnością odkrywałem zakamarki, gdzie stwory się pochowały. Jednocześnie starcia zapewniały zastrzyk doświadczenia oraz wspomniane przedmioty niezbędne do ulepszeń. Najpotężniejsi bossowie o klasie mocy S dadzą wam popalić i będą jednym z największych wyzwań, jakie na was czekają w całej produkcji. One też najbardziej przypominają inny tytuł, a jest nim…

Dark Souls

Jeśli przeskoczyliście tutaj prosto ze spisu treści, to nie, nie chodzi mi o poziom trudności, czy mechanikę śmierci i podnoszenia duszy/pieniędzy/waluty/mocy/czegoś, zanim zginiecie ponownie. Mam na myśli bicie wielkich przeciwników po kostkach! Nie wiem jak wy, ale ja to uwielbiam w grach, że można kogoś siekać po nogach i pokonać całą jego bossowatość we własnej przerażającej osobie. Najczęściej przyjdzie nam to zrobić w postaci ludzkiej, ale część starć odbędziemy w formie Eikona.

Atak elektrycznością

I choć walki pomiędzy tymi mitycznymi bytami mają też coś wspólnego z piętą achillesową, to jednak tutaj z kolei, największe podobieństwo upatruję w oryginalnej serii God of War. Nic nie poradzę, że te wszystkie wymienione w tekście produkcje odnajduję właśnie w nowym Final Fantasy. Często kiedy mamy do czynienia z takimi grami, to się nie udaje. Deweloperzy chcą naśladować kogoś innego, ale nie umieją odnaleźć w tym wszystkim tego pierwiastka, tego magicznego, tajemniczego dodatku, który czyni danie smacznym.

Tutaj wszystko się udało, szef kuchni zasłużył na pochwały. Pozszywano tego Frankensteina, ale zamiast zobaczyć karykaturę człowieka, wręcz powiedziałoby się potwora, otrzymujemy faktycznie coś dobrego. Chociaż tych zapożyczeń jest sporo, tym bardziej że gra odnosi się także do wcześniejszych odsłon serii, to puzzle są spasowane idealnie. Bardziej te odkrycia traktuje się w trakcie rozgrywki jako easter eggi niż cokolwiek złego. Chylę czoła przed twórcami, bo to zadanie było wybitnie trudne.

Mapa ruchu wojsk

Rzeczy, które się nie udały

Wspomniałem już o pomocnikach w walce. Kolejna z rzeczy, która lekko irytowała, to ilość doświadczenia, jaką zdobywa się za poszczególne starcia. Czasem trzy kraby, które zmiotłem jednym ciosem, dawały więcej punktów, niż kilkuminutowa walka z bossem. Z drugiej strony, sam poziom nie wpływał na wiele. Jasne, dodaje automatycznie punkty do wszystkich statystyk, ale to, co najważniejsze w walce to punkty mocy, które mogliśmy sobie rozdawać w drzewkach poszczególnych Eikonów. Początkowo wydawało się, że ciężko będzie je wymaksować, ale pod koniec gry bez problemu miałem rozwinięte wszystkie używane przeze mnie w danym ustawieniu umiejętności.

Zadań pobocznych jest w grze sporo. Część z nich jest dziecinnie prosta, a czasem dodatkowo lekko bezsensowna. Otóż zepsuł się most. Mamy deski, gwoździe, młotek i bardzo nam się spieszy. To, zamiast samemu przybić je, musimy odnaleźć cieślę. Serio? Mistrz cechu potrzebny, żeby zbić parę desek? Kiedy indziej w środku zawieruchy idziemy znaleźć jakiś dziwny składnik do potrawy, którą zje wyłącznie jeden amator o stalowym żołądku. Niemniej jednak wpisuje się to w konwencję zachodniej gry RPG, więc wszystko w porządku.

Benedikta w formie pół-eikona

I te, które wyszły

Pod względem technicznym produkcja jest majstersztykiem. Od włączenia konsoli do uruchomienia ostatniego zapisu i załadowania rozgrywki w niecałe 20 sekund. Grafika zachwyca swoimi detalami i kunsztem rysowania postaci. Żadnych spadków klatek, wszystko superpłynnie. Ani jednego wywalenia do pulpitu konsoli, co w ostatnich czasach jest częste. Po prostu rewelacja. Muzyka idealnie skomponowana i świetnie pasująca do tego, co dzieje się na ekranie. Angielski dubbing był tak niesamowity, że to pierwsza gra z serii, w którą grałem właśnie w tym języku, a nie po japońsku. Aktorzy odwalili kawał dobrej roboty.

Gra jest przyjemnie liniowa. Zadania poboczne pojawiają się odpowiednio dopasowane do tego, co już zrobiliśmy, jak i tego, co dzieje się na mapie świata. Wszystko jest ściśle ze sobą powiązane. Udanie też wyszła ta swoista Gra o Tron. Polityki jest tutaj mnóstwo. Klimaty średniowiecznego fantasty są tutaj wszechobecne, ale czuje się podniosłość wydarzeń rozgrywanych na arenie międzynarodowej. Jest walka o władzę czy brzemię pierworodnych. Określanie ról dzieci na wczesnym etapie i szkolenie ich do tego. Plus dość niezwykła odmiana niewolnictwa.

Mapa połączeń postaci

W świecie gry królestwa utworzyły się dookoła wielkich kryształów, dających dostęp do magii. Ich pojawienie się spowodowało, że część ludzi zaczęła rodzić się z darem czarowania. Niestety dar ten jest także przekleństwem, gdyż im więcej korzystają ze swoich mocy, tym większa szansa, że zachorują i zamienią się w piasek. Przez to zwykli ludzie uznali ich za gorszych, wybrakowanych i postanowili zrobić z nich niewolników, aby ci służyli im swoją mocą, póki ich energia życiowa się nie wyczerpie. Traktowani są gorzej niż zwierzęta, a na ich twarzach tatuuje się specjalny znak. Nazywa się ich Naznaczonymi Cały ten wątek silnie przeplata się z całą resztą i jest niezwykle ważny, a co najważniejsze, jest bardzo udany.

Clive does not bend the knee

Wybaczcie zwrot w języku angielskim, każdy, kto oglądał Grę o Tron raczej kojarzy słowa bend the knee bardziej niż „nie zgina kolana”. Chociażby z miliona memów, które latały po internecie, gdy serial ukazywał się na bieżąco. To kolejne odniesienie, które pojawia się w fabule, a które zwróciło moją uwagę. Mamy tutaj też ruiny zapomnianej cywilizacji, która trochę pachniała mi Proteanami z Mass Effect i myślę, że było także wiele innych, które mi umknęły. Te połączenia przywoływały dobre wspomnienia, które pozytywnie nastrajały mnie do dalszej rozgrywki. Czyżby taki był plan Square Enix?

Kryształ matka jednego z królestw

Gra nie jest idealna. Przez wielu uznawana za zbyt prostą. Inni mogą być zmęczeni ilością bossów, których musimy pokonać. Serio, tych starć naprawdę liczy się tutaj w setkach. Jest parę śmiesznych, archaicznych rzeczy jak przekazywanie przedmiotów od Clive’a do innych. Mamy tutaj klasyczną dla serii szafę grającą, do której nowe melodie są najdroższymi przedmiotami w całej krainie. Zdarzyło się kilka miejsc, gdzie fabularnie nie rozumiałem, dlaczego tak się dzieje, jak się dzieje. Natomiast to, co ważne, to to, że gra wzbudzała we mnie całe morze emocji. Radość, wściekłość, chęć, by postaciom w produkcji było dobrze, smutek spowodowany bezsensem wojny, żal po śmierci postaci, których nawet nie znałem.

To jest chyba to, co czyni ją tytułem wybitnym. Może nie dziesiątkowym, ale niewiele jej do tej oceny brakuje. Trzon rozgrywki jest fantastyczny. Sympatyzujemy z Clive’em i resztą. Dodatkowo twórcy natrudzili się i udostępnili nam całe mnóstwo informacji o otaczającym nas świecie. Mamy tutaj ruchy wojsk w czasie rzeczywistym, czy dostęp do kronikarza, który niejednokrotnie znajdzie książkę na każdą potrzebę. Dlatego koniecznie zagrajcie w Final Fantasy 16. Te 50 godzin idealnie pozwoli wam wyczekać premiery Baldur’s Gate III na PS5 lub Starfielda na Xboxie Series X/S. Kto wie, może to właśnie będzie wasza gra roku?

Ruiny Upadłych

Tomasz Wasiewicz

Przede wszystkim jestem graczem. Uwielbiam fantastykę w każdej postaci. Od książek, przez filmy, muzykę, komiksy, po gry. Jestem niepoprawnym kolekcjonerem, zwłaszcza jak gry mają w zestawie steelbook. Zapraszam na mój Instagram po więcej szczegółów. Mimo kariery zawodowej związanej z innymi tematami najbardziej lubię rozmawiać o grach. To jak, pogadamy?