Ostatnio wszyscy dzielą się listami najlepszych filmów z poprzedniego roku, więc doszliśmy do wniosku, że również zrobimy własną. 2021 przyniósł nam masę produkcji lepszych i gorszych, a przede wszystkim ciekawych. Jest więc co oglądać i co polecać.
Wybranie najlepszych filmów z jakiegoś przedziału czasowego nie jest łatwe – na początek wymaga obejrzenia ich wszystkich, a to nie zawsze jest możliwe, nie tylko dlatego, że doba jest zbyt krótka. Jakąś listę z podsumowaniem pasowałoby mimo to stworzyć. Proponuję jednak nieco inne podejście: skupienia się na filmach z 2021 roku wartych uwagi. Takich, które w jakiś sposób się wyróżniły lub otrzymały mniej honorów, zasłonięte przez hollywoodzkie produkcje z lepszymi kampaniami marketingowymi. Nie znaczy to, że te filmy nie trafiłyby też na listę najlepszych produkcji z poprzednich 12 miesięcy, jak najbardziej mogłyby – i w większości powinny – się na niej znaleźć.
Wybór jest naturalnie subiektywny (chyba nie da się inaczej), a kolejność niekoniecznie istotna, ale filmy, które zyskały najwięcej sympatii i tak trafiły na początek.
Listę po prostu trzeba zacząć od długo wyczekiwanego (i przekładanego) widowiska science fiction. Diuna jest monumentalna, piękna i jednocześnie chłodna. Nie idzie tropem wielu współczesnych blockbusterów, które zasypują nas ciągłą akcją, żeby widz przypadkiem się nie znudził, zamiast tego wciąga nas w piaski Arrakis, zapoznaje z całym światem i pokazuje początek historii Paula Atrydy. Na temat Diuny rozpisywaliśmy się już w obszernej recenzji, gdzie zachwycaliśmy się nad wszystkimi jej zaletami, ale też nie pominęliśmy kilku wad.
O niektórych reżyserach mówi się, że kręcą w kółko ten sam film. Do tego worka trafia czasami również Wes Anderson, któremu można zarzucać powtarzalność formy. Tylko co z tego, jeśli się to tak dobrze sprawdza? W Kurierze francuskim… ekscentryk z Teksasu bierze pod lupę zawartość ostatniego wydania tytułowej gazety, która nie może dłużej istnieć po śmierci redaktora naczelnego. Dostajemy więc trzy długie historie przedstawione przez różnych dziennikarzy: opowieści o więźniu artyście, studentach wkraczających na ścieżkę rewolucji i policyjnym mistrzu kulinarnym. Zamiast ciągłości fabuły jak w poprzednich filmach Andersona są epizody, ale dopieszczone obrazy na ekranie wręcz krzyczą, że wyszły z wyobraźni właśnie tego reżysera. A do tego Kuriera francuskiego… ogląda się tak, jakby czytało się pięknie napisany esej przy dobrej kawie.
Nie wszyscy są fanami książek Harukiego Murakamiego, więc pomysł trzygodzinnego filmu opartego na jednym z jego opowiadań (ze zbioru Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet) tym bardziej może ich odstraszyć. Filmowi Hamaguchiego warto dać jednak szansę. Historia reżysera teatralnego, który z międzynarodową obsadą wystawia Wujaszka Wanię Antona Czechowa w kilku językach naraz i próbuje pogodzić się ze śmiercią swojej żony jest opowiedziana niespiesznie i subtelnie, a widz ma czas, żeby całkowicie się w niej zanurzyć. Bo emocji znajdzie się tutaj cała masa.
Ułożenie tych dwóch filmów koło siebie wydaje się sensowne nie tylko dlatego, że oba są animacjami. Po seansie jasne jest, że poruszają wiele podobnych wątków: relacje w obrębie rodziny, spełnianie czyichś oczekiwań, poszukiwanie własnej wartości… a do tego opowiadają o tym sprawnie i bezpretensjonalnie. Czemu jeszcze są warte uwagi? Mitchellowie… świetnie korzystają z internetowej estetyki memów, dziwnych filmików i nietypowego poczucia humoru, przenosząc je w ramy filmu. Encanto z kolei robi to, co Disney jeszcze potrafi, czyli działa na emocje, do tego w rytmie energetycznych piosenek Lina-Manuela Mirandy.
A skoro jesteśmy już przy Mirandzie, na listę wypada też wrzucić jego debiut reżyserski, który wypadł niezwykle dobrze i przy okazji pokazał jak świetnie sprawdza się Andrew Garfield w rolach muzycznych. Tick, Tick… Boom! to opowieść – bazowana zresztą na jego autorskim musicalu – o Jonathanie Larsonie znanym przede wszystkim z wystawianego na Broadwayu Rent. Jak spełnić się artystycznie, osiągnąć wielki sukces i nie oszaleć przed 30-stką? Z pewnością nie jest łatwo, dobrze, że mamy do tego dobrą muzykę.
Dorastanie, wielka włoska rodzina, oglądanie na ekranie telewizora Maradony i widoki Neapolu to jedne z pierwszych rzeczy, które pojawiają się w nowym filmie Sorrentino. Fabietto Schisa obserwuje świat i próbuje znaleźć w nim swoje miejsce wśród natłoku codziennych spraw. The Hand of God potrafi być zabawne, a zaraz potem przykre – zupełnie jak życie – nie tracąc przy tym nic ze swojego nostalgicznego nastroju. Pojawia się w nim nawet głos Federico Felliniego, a to nie byle co.
Francuską animacja – opartą na japońskiej mandze Jiro Tanigutchiego, sięgającej z kolei do książki Baku Yumemakury – łatwo przeoczyć w natłoku innych, głośniejszych filmów. Fabuła jest tutaj prosta – Makoto Fukamachi, młody reporter zajmujący się tematyką górskich wspinaczek, trafia na ślad Habu Jojiego, niezwykle upartego i gotowego na wszystko alpinisty, który w pewnym momencie gdzieś zniknął. Jak można się domyślić, Fukamachi obsesyjnie zaczyna interesować się życiem Habu i go poszukiwać. Szczyt bogów to opowieść o pokonywaniu własnych ograniczeń i wewnętrznym ogniu, który popycha ludzi do parcia naprzód bez względu na wszystko.
Może nie jest to mój ulubiony film na tej liście i nie wyszłam po nim z kina pełna zachwytów, ale trudno byłoby go pominąć, bo zdecydowanie się wyróżnia, nie tylko przepięknymi zdjęciami i lokacjami. Green Knight bierze na warsztat legendy arturiańskie, skupiając się na pewnej przygodzie sir Gawaina i zastanawiając, co tak właściwie znaczy honor i czy tracimy go, jeśli tylko my o tym wiemy. Przy okazji pokazuje też, że heroiczne wyprawy momentami wcale nie są tak epickie, jak sobie często wyobrażamy.
Te kilka filmów nie wyczerpuje oczywiście tematu, ale listę trzeba zdecydowanie ograniczyć, żeby nie wymknęła się zbytnio spod kontroli. Bo równie dobrze można by do niej dodać refleksyjne C’mon C’mon (reż. Mike Mills) albo całą masę innych, dobrych filmów. Tylko wtedy wyliczanie potrwałoby nieco dłużej.
Patrząc na podobne listy najlepszych produkcji z poprzedniego roku, można zauważyć stała zasadę, którą kierowano się przy ich tworzeniu – uwzględnienie na niej filmów, które miały swoje premiery dużo wcześniej, ale trafiły do dystrybucji w Polsce dopiero w 2021, a nie 2020. Gdybym miała rozszerzyć zestawienie o właśnie takie przykłady, na pewno pojawiłyby się tutaj tytuły, takie jak Na rauszu (reż. Thomas Vinterberg) i Jeźdzcy sprawiedliwości (reż. Anders Thomas Jenses) – oba z fantastycznym Madsem Mikkelsenem; spokojne Nomadland (reż. Chloé Zhao) i Minari (reż. Lee Isaaka Chunga); Ojciec (reż. Florian Zeller), w którym Anthony Hopkins przechodzi sam siebie; i wreszcie przepiękny wizualnie, zdecydowanie niedoceniany Sekret wilczej gromady (reż. Tomm Moore, Ross Stewart) od irlandzkiego studia animacji Cartoon Saloon. To jednak już temat na inną okazję.
Dorota Żak