Recenzja filmu Thor: Miłość i grom – nie-boska komedia

14 lipca 2022,
22:21
Kaja Piaścik

Jeden z oryginalnych Avengersów wszedł właśnie w nową erę MCU. Thor: Miłość i grom to już czwarta część przygód marvelowego boga piorunów, wobec której fani mieli wysokie oczekiwania. W Ragnaroku reżyser Taika Waititi przedefiniował głównego bohatera, teraz zaś konsekwentnie kontynuuje swoją drogę również jako współscenarzysta. Sprawdzamy, z jakim skutkiem i czy najbardziej istotne starcie w filmie ma miejsce między bogiem a bogobójcą, czy może między twórcami.

Plakat filmu Thor: Miłość i grom stylizowany na plakat Conana Barbarzyńcy, przedstawiający Thora, Potężną Thor, Walkirię i Gorra Bogobójcę

Taika Waititi dostarczył autorskie widowisko wypełnione humorem, ale spod barwnego płaszcza wciąż wyziera nudny szkielet starego, superbohaterskiego kina, który zmęczył już nawet najbardziej wyrozumiałych fanów. Nadzieje po Ragnaroku były wielkie, ale Miłość i grom jednak rozczarował.

6.5 /10
Ocena redakcji
serwisu GamesGuru

Kozy głośno krzyczą

Kino superbohaterskie funkcjonuje obecnie jako gatunek, chociaż może nie powinno, bo bohater nie definiuje przecież przynależności gatunkowej dzieła. Produkcje o policjantach mogą być zarówno kumpelskimi komediami, jak i brutalnymi thrillerami, a o nastolatkach – równie dobrze slasherami klasy B, co obyczajowymi opowieściami o dorastaniu. Do podobnych wniosków zaczynają wydają się dochodzić też osoby decyzyjne w Marvelu, pozwalając ostatnio takim reżyserom jak Sam Raimi i Taika Waititi na przekładanie motywów z kina gatunkowego do filmów superbohaterskich.

Podobnie jest w tym przypadku. Najnowszy Thor działa jako komedia. Sprawdza się wtedy, kiedy ma do siebie dużo dystansu, kiedy bóg piorunów z ekipą bujają się razem po światach w poszukiwaniu znajdziek i kiedy kozy wydają głośne dźwięki. Niezręczne spotkanie Thora i Jane Foster, byłej pary, też zręcznie wpisuje się w koncepcję, gdy z dawnego związku robi się nasycony wielokierunkową zazdrością czworokąt z Mjolnirem i Stormbreakerem.

https://www.youtube.com/watch?v=OBGCw4Wg2Ss&ab_channel=TheNerdTalkShow%21%21

Ragnarok był małą rewolucją i świeżym pomysłem na Thora. Miłość i grom kontynuuje nastawienie na humor, znowu dostaliśmy kolorową, jaskrawą stylistykę, a także świetny soundtrack. Reżyser dostarcza też na innym polu. Po raz pierwszy w MCU dwójka queerowych postaci swobodnie rozmawia o swoich doświadczeniach. Tylko Waititi (samozwańczy „gay icon”) dał radę wywalczyć queerową scenę, której nie przegapimy w trakcie mrugnięcia.

Wiking z sercem labradora i cała reszta

Siła boga piorunów zawsze objawiała się w jego relacjach z innymi postaciami – z Lokim, Heimdallem, Odynem, Avengersami czy Strażnikami Galaktyki. Sam Thor jest oczywiście pełnoprawną postacią, do tego wspaniale graną przez Chrisa Hemswortha, ale przyjaźń czy skomplikowane relacje rodzinne najlepiej ukazywały jego wrażliwość. Od tego zależał też zawsze ciężar straty, jaki dźwiga bohater, a który został w filmie zręcznie podsumowany w formie opowieści Korga. Thor, obok Wandy Maximoff, jest przecież postacią, która doświadczyła największych tragedii.

Thor w Miłości i gromie także zawdzięcza wiele swojej drużynie, która jednak została zepchnięta na bok przez wątek romansowy z Jane Foster. Niestety, ani Potężna Thor, ani grająca ją Natalie Portman nie są potęgą filmu. Tym bardziej boli też to, jak potraktowano w scenariuszu postać graną przez Tessę Thompson. Kompletne wyeliminowanie Walkirii przed ostatecznym starciem było ogromnym zaskoczeniem. Wojowniczka zasługiwała nie tylko na lepsze rozwinięcie wątku Króla Nowego Asgardu, ale przede wszystkim – na obecność w walce z Gorrem. Miłość romantyczna w Thor: Miłość i grom wypchnęła każdy inny rodzaj na drugi plan. Wielka szkoda, bo dobrze wiemy, że w sercu Thora i u jego boku jest naprawdę dużo miejsca.

Tessa Thompson jako Walkiria w Thor: Miłość i grzmot
Jasin Boland, Thor: Miłość i grom, 2022, reż. Taika Waititi / Marvel Studios

Dobrze wypada Christian Bale jako Gorr Bogobójca. Rola wydawała się momentami nieco przesadzona, jednak to właśnie dzięki kreacji aktorskiej złoczyńca w filmie zyskał najwięcej. Motywacja villaina byłaby może plusem, gdybyśmy nie dostali już dużo wcześniej w dziejach uniwersum innego ojca, który po stracie dziecka zszedł na drogę zemsty i poprzysiągł zniszczyć wszystkie potężne istoty odpowiedzialne za katastrofę. Mowa oczywiście o Baronie Zemo – człowieku bez mrocznego miecza, ale za to o nieporównywalnie większym, dosadniej odczuwalnym wpływie na fabułę (i widza). Gorr miał pewnie większy potencjał, ale do gotowego filmu nie trafiło sporo scen z jego udziałem.  

Pozytywnym zaskoczeniem okazał się Russell Crowe w absolutnie niepoważnej roli Zeusa. Akcent, kostium, popisy z błyskawicą – Crowe stanowi w filmie silną komediową personę, ale też przekonująco potwierdza najgorsze opinie o bogach. Wiemy już, że Zeusa zobaczymy ponownie i wydaje się, że na ten powrót warto czekać.

Mimo najszczerszych chęci

Dużo humoru, dobra obsada i superbohaterski rozmach wystarczyły, żeby zapewnić zadowalające doświadczenie – jednak doświadczenie jednorazowe i ostatecznie niesatysfakcjonujące. Przyczyną jest podstawa, na której opiera się całość, czyli pomysł i fabuła. Te w filmie po prostu zawodzą. Wątek choroby Jane Foster zawierał sporo nieścisłości, przez co też nie wybrzmiał na koniec tak tragicznie, jak powinien. Przez znaczący kontrast z komediowymi motywami dramatyczne sceny wypadały niezręcznie, a emocjonalny balans, który wydaje się być integralny z postacią Thora, zaczął zanikać.

Niewiele aspektów Miłości i gromu zapada w pamięć. Nawet dobrze zagrany złoczyńca plasuje się ostatecznie niewiele wyżej od Malekitha z Mrocznego Świata (a czy jego ktoś jeszcze czasem wspomina?), z kolei całościowe wykonanie nie ratuje (braku) pomysłu na fabułę. Historia nowego Thora, jeśli odrzeć ją z wielobarwnej otoczki, jest znowu tym samym, zmęczonym i męczącym marvelowym schematem. Nikt raczej nie będzie miał ani powodu, ani chęci, by wracać do Miłości i gromu za kilka lat. Obawiam się, że nawet we wspomnieniach.

Natalie Portman jako Potężna Thor/Jane Foster w Thor: Miłość i grom
Jasin Boland, Thor: Miłość i grom, 2022, reż. Taika Waititi / Marvel Studios

Nad nierównym CGI nie ma się co rozwodzić. Kosmiczne widowisko zwykle wypada zachwycająco (sceny we Wszechmieście!), a gdy czasem obraz kłuje w oczy, znamy tego przyczynę – skandaliczne warunki pracy artystów od efektów wizualnych.

Na Marvela od dawna należy wybierać się z dostosowanymi oczekiwaniami. Do kina idziemy z wiedzą, że to kolejny produkt z taśmy i nie oczekujemy niczego, czego wiemy, że nie otrzymamy. Życzenie mamy jedno – dobrze się bawić. Proste, prawda? Szkoda tylko, że nawet nastawienie, które w założeniu ma uchronić nas od rozczarowania, przestaje już działać. Na Thora: Miłość i grom poszłam z pełną świadomością zalet i wad, jakich mogę się spodziewać, z wyważoną nadzieją i ze szczerą, wieloletnią sympatią do głównego bohatera. Takie podejście faktycznie pozwala czerpać więcej przyjemności z seansu, ale nie czyni nikogo ślepym na zwyczajnie słaby scenariusz.

Coś się kończy, coś się zaczyna?

O czwartej fazie mówi się, że to coś pomiędzy epilogiem po Endgame a prologiem przed erą młodego pokolenia i nowych postaci, w stronę której dąży uniwersum. Marvel już dawno zapowiedział fanom, że filmy wchodzące do kin po zakończeniu Sagi Nieskończoności nie będą dążyć do podobnej kulminacji. W porządku – takie założenie ma sens, o ile stand-alone’y będą bronić się jako samodzielne dzieła. Kiedy jednak (przynajmniej na tę chwilę) brakuje większego celu, który wcześniej nadawał sens nawet gorszym filmom ze stajni Marvela, dużo trudniej jest wybaczyć błędy wewnątrz pojedynczej produkcji. Na tę bolączkę cierpią zarówno Doktor Strange w Multiwersum Obłędu, jak i Thor: Miłość i grzmot.

Reżyserom i scenarzystom w MCU pozwala się na swobodę w akcentach, stylistyce, dialogach czy motywach, ale wciąż trzyma się ich na krótkim łańcuchu. Wolność twórcza kończy się tam, gdzie zaczyna się bezpieczna formuła wypracowana przez medialnych gigantów. Nie da się zaprzeczyć, że zatrudnienie autorów jest w miarę sprawną próbą odświeżenia uniwersum, ale angażowanie takich reżyserów jak Waititi czy Raimi to recepta na lek przeciwbólowy, podczas gdy naprawdę potrzebny jest przeszczep. Disney i Marvel, korporacje z oczywistych przyczyn niechętne do podejmowania ryzyka, uparcie ignorują fakt, że przydałby im się teraz prawdziwy, nie znający strachu superbohater, który prawdopodobnie zniszczy w trakcie walki cały Nowy Jork, ale przecież uratuje jego mieszkańców. Pozostaje mieć nadzieję, że doczekamy lepszych dla MCU czasów, jednak zanim to nastąpi, stare fundamenty superbohaterskich fabuł muszą runąć.

Z innej perspektywy: Dorota Żak

Wiele osób z pewnością przyzna, że Taika Waititi należy do grona współczesnych reżyserów filmowych, którzy wyróżniają się niecodziennym humorem i dużą oryginalnością. Po kilku dobrze przyjętych produkcjach zrealizowanych w Nowej Zelandii przeniósł się do Hollywood, gdzie pod jego opiekę oddano boga piorunów ze stajni Marvela. I zadziałało to świetnie. Thora: Ragnarok charakteryzowała lekkość formy i pomysł na odświeżenie tytułowego bohatera, który porzucił szekspirowsko-pompatyczny styl nadany mu przez reżyserów poprzednich części i stał się bardziej zabawny i wyluzowany. Z tego też powodu mogliśmy oczekiwać, że Thor: Miłość i grom będzie kontynuował wątki nordyckiego boga na równie wysokim poziomie. Mimo świetnie dobranych utworów muzycznych, kilku niezłych scen akcji i kolorowego świata niestety dzieje się nieco inaczej.

Całość nadal pełna jest dużej ilości humoru, choć momentami staje się to wadą. Nie wszystkie żarty śmieszą, część raczej wywołuje niezręczny uśmiech na twarzy, a nieustanna próba rozładowania atmosfery sprawia, że bardziej dramatyczne wątki nie mają możliwości odpowiednio wybrzmieć. W Thorze: Miłości i gromie brakuje balansu, o którym wspomniała już Kaja, pewnego uporządkowania sprawiającego, że widz przejmuje się losem bohaterów i kibicuje im w zmaganiach. Przewidywalność scenariusza zdecydowanie w tym nie pomaga, ot, pojawia się kolejna zła postać do pokonania, Thor znowu ratuje świat, wszyscy rozchodzą się do domów. Nawet antagonista zostaje potraktowany po macoszemu, choć Christian Bale robi wszystko, aby jak najbardziej się wykazać. Gorr mógłby być przerażającą postacią ze swoją motywacją – chce przecież naruszyć odwieczną sferę sacrum i pozbyć się z wszechświata wszystkich bogów w ramach zemsty za ich obojętność na losy zwykłych ludzi. Zamiast tego kulejący scenariusz każe mu porwać asgardzkie dzieci i zastawić pułapkę w wymiarze zbudowanym z nightmare fuel, czekając grzecznie aż Thor i jego przyjaciele sami się do niego pofatygują.

Bóg piorunów woli jednak wpatrywać się w oczy miłości swojego życia, Jane Foster. Może i Chris Hemsworth jako Thor bawi się doskonale, a na ekranie wyraźnie widać, że to właśnie ta wersja herosa wymyślona przez Waititiego sprawia mu najwięcej radości, jednak postać Natalie Portman po raz kolejny staje się bohaterką z niewykorzystanym potencjałem. Powrót aktorki do Marvel Cinematic Universe i obsadzenie jej w roli Potężnej Thor napawało optymizmem, że wreszcie ktoś tchnie życie w Jane Foster, niezwykle bezbarwną w dwóch pierwszych częściach serii. W Thorze: Miłości i gromie jest tylko troszkę lepiej. Pewnie, pojawia się wątek raka, na którego choruje bohaterka, pojawia się wątek jej nadprzyrodzonych zdolności, pojawia się wątek dawnej miłości, więc pozornie dzieje się tutaj dużo. Gdyby tylko mniej scen z Portman wymagało od niej wymyślania chwytliwych one-linerów, a więcej odnosiło się właśnie do tego, co wydarzyło się w jej życiu – zaczynając od samej przemiany w superbohaterkę i naprawienia Mjölnira, które dzieją się całkowicie poza kadrem – dostalibyśmy zdecydowanie ciekawszą postać.

Smuci także niewykorzystanie pozostałych bohaterów. Na Walkirię i Korga nie ma w filmie konkretnego pomysłu, przewijają się przez kilka scen, rzucają jakimiś żartami i na tym kończy się ich rola. Znacznie bardziej może się wykazać Russel Crowe jako przerysowany Zeus, którego sposób bycia sprawia, że zaczynamy rozumieć, dlaczego Gorr chce się pozbyć wszystkich bogów. Sekwencja we Wszechmieście należy zresztą do jednej z bardziej atrakcyjnych w całym filmie, wraz ze swoją oprawą wizualną i show robionym przez największego boga na Olimpie – jest pozerem, ale wie, jak się sprzedać. Są też oczywiście krzyczące kozy, których wrzaski na początku nas bawią, ale z każdym kolejnym coraz bardziej chcemy, żeby już zamilkły (czyżby była to metafora podejścia widza do seansu tego filmu?).

Medytujący Thor w filmie Thor: Miłość i grom
Thor: Miłość i grom, 2022, reż. Taika Waititi / Marvel Studios

Jako osoba, która oglądała już wszystkie filmy pełnometrażowe Taiki Waititiego i z niecierpliwością czeka na kolejne, a do tego z Marvela najbardziej lubi właśnie wątki Thora ze względu na klimaty z nordyckiej mitologii, muszę przyznać, że w trakcie seansu czułam rozczarowanie. Tym razem nie zagrał ani scenariusz, ani bohaterowie, ani humor, którego częste oparcie na improwizacji dawało wcześniej unikalne efekty. W najnowszym odcinku trwającej od kilkunastu lat opowieści od Marvela czuć rękę Waititiego, ale nie jest to Waititi w pełni swoich możliwości. Reżyser ten udowodnił już, że potrafi tworzyć zdecydowanie lepsze filmy, które zręcznie łączą żarty z powagą (jak Jojo Rabbit czy Dzikie łowy), jednak w Thorze: Miłości i gromie czegoś zabrakło. Być może to kwestia podporządkowania Waititiego pod wielkiego gracza na rynku rozrywki, jakim jest Disney, być może po prostu lepiej sprawdza się on w bardziej kameralnych opowieściach, gdzie na pierwszy plan wysuwają się wiarygodnie napisane postaci, a nie chęć nakręcenia widowiska z wieloma efektami specjalnymi. Być może prawdziwe są oba powody, faktem jednak pozostaje, że ostatnia odsłona Thora należy do najsłabszych filmów reżysera. Tak, jest to niezła rozrywka na jedno popołudnie lub wieczór, ale rozrywka jednorazowa, o której szybko zapomnimy (znów zgodzę się tutaj z Kają). Nie jest to film, do jakiego chce się wracać, w przeciwieństwie do poprzednich produkcji Waititiego, zdecydowanie bardziej angażujących emocjonalnie i wartych uwagi.

Dorota Żak: 5/10