Spod pióra Doroty Żak
Absurdalny humor, barwny świat, unikalni bohaterowie, latające dookoła kończyny i masa broni to pierwsze skojarzenia, jakie przychodzą na myśl, kiedy ktoś zaczyna mówić o serii Borderlands. Nic więc dziwnego, że kiedy ogłoszono powstanie filmowej adaptacji, wiele osób podeszło do tego pomysłu sceptycznie, zastanawiając się, czy może się to udać. Problemy produkcyjne, dokrętki scen i materiały promocyjne ze średnio wyglądającymi zdjęciami z planu i zwiastunami nie napawały zbyt wielkim optymizmem. Przez jakiś czas zastanawialiśmy się nawet czy Borderlands ujrzy światło dzienne, czy utknie na zawsze w piekle produkcyjnym.
Film w końcu wyszedł, ale bez większego zaskoczenia trzeba przyznać, że nie należy on do udanych. Nie oddaje charakteru swojego pierwowzoru, zupełnie nie rozumiejąc, co sprawia, że gry z serii nieustannie przyciągają graczy. Choć adaptacja Borderlands zasługiwałaby na kategorię wiekową R, dostaliśmy film, któremu bliżej do familijnej produkcji, jaką można włączyć do obiadu w niedzielę. Fani serii będą rozczarowani. Osoby, które nie mają o niej żadnego pojęcia obejrzą natomiast niczym nie wyróżniającą się produkcję bez większych ambicji, która próbuje być zabawna. Próbuje, bo pojawiające się w niej żarty nie wspinają się na wyżyny humoru.
Nie dość, że stworzono nieudaną adaptację gier, to jeszcze w formie kiepskiego filmu. I nie chodzi tutaj tylko o narzekanie, że Borderlands nie odwzorowuje idealnie klimatu pierwowzoru. Problemów pojawia się znacznie więcej.

Scenarzysta płakał jak pisał
Fabuła filmu jest niezwykle prosta, właściwie pretekstowa. (Tiny) Tina, córka szefa korporacji Atlas, zostaje porwana. Stanowi to duży kłopot, bo dziewczyna to ponoć klucz (dosłownie!) do otworzenia krypty na planecie Pandora, w której na śmiałków czekają skarby pozostawione przez poprzednią kosmiczną cywilizację. Do odnalezienia Tiny zostaje zatrudniona łowczyni nagród Lilith, skuszona atrakcyjną sumką. Powrót na Pandorę to dla niej nie tylko kolejny kontrakt, ale też konfrontacja z przeszłością. Sprawy jednak nie idą po jej myśli. Po powtórzeniu kilka czy nawet kilkanaście razy, że nie jest łowcą krypt, Lilith oczywiście wyruszy na poszukiwanie krypty z nietypową zgrają bohaterów, z którymi zetknął ją los.
Pomysł wyjściowy mógłby się sprawdzić, w końcu niejeden film oparto już na motywie poszukiwań. Wystarczy dać bohaterom jakiegoś MacGuffina, żeby mieli za czym gonić, a ci po drodze rozwiną swoje relacje i zrozumieją, że tak naprawdę liczy się droga i siła przyjaźni, a nie cel. W Borderlands widać, że twórcy chcieli osiągnąć taki efekt, ale całkowicie polegli.
Jako widzowie nie czujemy, że bohaterom zależy na sobie nawzajem, a ich relacje do końca filmu pozostają dość płytkie, mimo że fabuła wymagałaby ich pogłębienia. Niby ratują się z opresji, ale bardziej odnosi się wrażenie, że z konieczności, żeby osiągnąć ustalony wcześniej cel, nie dlatego że jest między nimi jakąś większą więź. Nawet w przypadku wątku Lilith i Tiny, który dostał najwięcej czasu ekranowego, nie wypada to wiarygodnie. Trudno uwierzyć, że zatwardziała i wiecznie zirytowana najemniczka nagle staje się opiekuńcza i zaczyna matkować dziewczynie, którą dopiero poznała. Zwłaszcza że sama ma na koncie nieprzepracowaną traumę związaną z własną matką.

Jeśli najbardziej rozwinięte w filmie Lilith i Tina wypadają słabo, to z pozostałymi bohaterami jest jeszcze gorzej. Przeszłość postaci Tannis to niewykorzystany potencjał, Rolandowi brakuje charakteru, a Krieg załapał się do drużyny chyba na doczepkę, bo bez jego obecności raczej nic by się nie zmieniło. Nawet Claptrap nie jest aż tak irytujący jak w grach. O czarnym charakterze, miałkim CEO Atlasa, nie warto wspominać. Zresztą, już w trakcie seansu można łatwo o nim zapomnieć, bo nie wyróżnia się w żaden sposób.
W tym tkwi jeden z największych problemów filmu. Porządnie napisani i charyzmatyczni bohaterowie mogliby unieść nawet prościutką fabułę, ale takich w Borderlands nie dostaniemy. Wręcz przeciwnie, wszyscy są rozpaczliwie nudni. Winy można szukać nie tylko w słabym scenariuszu, ale też w decyzjach castingowych. Mimo że Cate Blanchett i Jamie Lee Curtis to świetne aktorki, to po prostu nie sprawdzają się w rolach, które dostały w Borderlands. To się zresztą tyczy całej obsady. Dawno nie trafił się film, w którym aktorzy byliby tak źle dobrani do postaci. Patrząc na ich grę, odnosi się także wrażenie, że zabrakło porządnego prowadzenia obsady przez reżysera.
Tak naprawdę znajduję tu tylko jeden plus: twórcy nie porwali się na to, aby wprowadzić do produkcji Handsome Jacka. I całe szczęście. W tym przypadku efekty mogłyby być jeszcze bardziej opłakane.
Wyblakła Pandora
Skoro ani fabuła, ani bohaterowie się nie sprawdzili, pozostaje liczyć nieśmiało na światotwórstwo albo chociaż samo wykonanie filmu. Niestety, również tutaj Borderlands zawodzi. Pokazana w filmie Pandora to miejsce nijakie, pełne generycznych lokacji, które bohaterowie po kolei odhaczają z mapy podczas swojej podróży. Wizualnie nie ma na czym zawiesić oka, dostajemy biedną wersję jakiegoś postapokaliptycznego świata. Próbuje nam się przy tym tłumaczyć w dialogach, że to bardzo niebezpieczna planeta, ale w trakcie seansu niekoniecznie to czujemy.
Mamy za to wrażenie, że kolejne zadania nie stwarzają dla bohaterów większych wyzwań. Ci przejdą od punktu A do punktu B, postrzelają do wrogów, czasami przed nimi uciekną, ale nie sprawia im to właściwie żadnych problemów. Zawsze wyjdą cało z opresji. Kibicowanie im staje się jeszcze trudniejsze – i tak od początku wiemy, że im się uda, więc dlaczego mamy się przejmować? Nie ma też tak naprawdę większego znaczenia, do kogo strzelają, bo spotykani przeciwnicy bardziej przypominają elementy tła, które po prostu trzeba minąć w podróży.

Stawka nie istnieje, scenariusz się nie klei, postaci są nudne, a stroje i lokacje budżetowe. Do tej nijakiej mieszanki możemy dodać jeszcze sceny akcji z często kulejącymi efektami specjalnymi, zwłaszcza w finałowym starciu. W Borderlands nie uświadczymy dobrej choreografii walk – panuje w nich ten sam chaos, co w pozostałych elementach filmu. Szkoda, że i tutaj zabrakło kreatywności i wykorzystania potencjału oryginału. Brutalność charakterystyczną dla serii wyrzucono na rzecz bezpiecznej kategorii wiekowej PG-13. Decyzja pewnie wynikała z chęci rozszerzenia grupy odbiorców również na młodszych widzów, ale nie da się ukryć, że to strzał w kolano. Niedawny sukces Deadpool & Wolverine udowodnił przecież, że na filmy z kategorią R mogą uderzać tłumy.
Obejrzeć i zapomnieć po pięciu minutach
Pisząc tę recenzję, próbowałam znaleźć coś, co w Borderlands się udało i wyciągnąć z filmu jakiekolwiek plusy. Niestety jest to zadanie wyjątkowo trudne. Wyraźnie widać, że twórcy filmu nie mieli na niego do końca określonego pomysłu i sami nie wiedzieli jak zabrać się do adaptowania pierwowzoru. W efekcie powstała nijaka produkcja, która nie wzbudzi większych emocji poza zdenerwowaniem (delikatnie mówiąc) ze strony fanów gier.
Chciałabym, żeby Borderlands dało się zaliczyć do kategorii filmów “tak złych, że aż dobrych”, żeby seans sprawiał dużo zabawy przez to, że oglądamy coś kiczowatego i przerysowanego. Tak się jednak nie dzieje. Film jest po prostu nudny i znika z pamięci niedługo po wyjściu z sali kinowej. Po jednym seansie raczej nikt nie poczuje potrzeby, aby do niego kiedykolwiek wrócić. Lepiej zagrać w gry.

Z innej perspektywy: Iwona Dominiec
Filmowe adaptacje gier bywają różnej jakości. Czasem są całkiem przyzwoite (jak na przykład Resident Evil: Witajcie w Racoon City), ale bardzo często są to produkcje złej jakości, nastawione na rozróbę i mające w poważaniu materiał źródłowy. Niestety, w przypadku Borderlands mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem.
Film w reżyserii Elia Rotha nie ma pojęcia czym chce być: adaptacją gry przedstawiającą jej największe zalety, kinem przygodowym opowiadającym o sile przyjaźni, kinem drogi o poszukiwaniu skarbu, czy jeszcze czymś innym. Tutaj pojawia się pierwszy z wielu problemów tego dzieła, to znaczy ciężko jednoznacznie stwierdzić do jakiej grupy docelowej zostało ono skierowane. Bo i gracze chcący poznać tę historię w wersji filmowej nie będą zadowoleni, jak i widzowie stykający się z tą opowieścią po raz pierwszy nie będą mieli pojęcia, co się dzieje na ekranie.
Growy oryginał premierujący w 2009 roku jest podobno bardzo brutalny i epatujący przemocą. Natomiast Lionsgate (we współpracy z Arad Productions) stwierdziło, że woli coś bardziej family friendly bez bluzgów i odrywanych kończyn. Szkoda, że jest to kolejny przykład, w którym studio przepycha swoją wizję filmu, aby ten był skierowany do jak największej grupy odbiorczej w celu zarobienia jak największej ilości pieniędzy.
W pewnym sensie punkt wyjściowy jest można uznać za rozrywkę dla całej rodziny: grupa wyrzutków pomimo różnic jest w stanie się ze sobą dogadać i szukać razem skarbca, w którym ktoś kiedyś ukrył w sumie nie do końca wiadomo co. Na początku dostajemy całkiem przyzwoitą ekspozycję, ale im dalej w las, tym ta opowieść staje się rozmemłana i nijaka. Postaci chodzą od zadania do zadania, które wykonują z mniejszymi lub większymi problemami, mają chwilę na oddech, po czym znowu zostają wrzuceni w wir akcji.

Widzowie nie znający materiału źródłowego mogą czuć się zagubieni w gąszczu mało dającej ekspozycji i bohaterów, o których prawie nic nie wiadomo. Bardziej można uznać je za awatary bez większej głębi: Lilith jest łowczynią nagród o złotym sercu, Tina jest denerwującą nastolatką przekonaną o swojej wyjątkowości, Roland to najemnik, który zdradził swojego pana w imię wyższego dobra, Krieg to mięśniak, którego jedynym zadaniem jest spuszczać łomot przeciwnikom, Tannis to archeolożka chodząca z urządzeniem nawigującym i przyjaciółka zmarłej mamy Lilith… Na dokładkę mamy robocika Claptrapa, denerwującego wszystkich swoim gadulstwem.
I w takim towarzystwie przyjdzie nam spędzić dwie godziny seansu. Wydawałoby się, że jest to idealna mieszanka wybuchowa charakterów, która stara się mieć wyższy cel, czyli ocalenie Tiny przed jej ojcem-stwórcą Atlasem. Tylko, że tak się nie dzieje, ponieważ podczas seansu nie zarysowuje się tych charakterów na tyle dobrze, aby ktokolwiek chciałby im kibicować. Wszystko się gubi w zwariowanej akcji i niewyjaśnionymi powodami, dlaczego akurat powyżsi bohaterowie na siebie trafili.
Dzieje się tak dlatego, ponieważ można odnieść wrażenie, że spora część filmu została wycięta i wyrzucona do kosza. O samych problemach realizacyjnych nie chcę się tutaj rozwodzić, ale wyraźnie widać, że usunięto kilka scen ukazujących rozwój relacji między bohaterami. Wszyscy bardzo szybko zostają na siebie skazani i nie kwestionują tego, tylko stwierdzają, że nie ma innego wyjścia, jak tylko połączyć siły i sprzeciwić się złu i psychopatom na mało przyjaznej Pandorze.

Większy nacisk został położony na strzelaniny i pędzącą do przodu akcję, która prowadzi do przewidywalnego finału. Nie ma tutaj miejsca na przekomarzanki i początkową niechęć, gdyż twórcom bardziej zależy na wybuchać i eksplozjach, czy nie wyszukanym humorze. Do tego dochodzi słaby montaż i efekty specjalne, od których bolą oczy. Ciężko stwierdzić, co jest z tego wszystkiego najgorsze, ale w połączeniu powyższe elementy dają produkcję najgorszego sortu.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że podczas scen akcji dzieje się dosłownie wszystko, wszędzie i na raz. Nie wiadomo kto do kogo strzela, kto jest w jakiej pozycji do przeciwnika, ciężko się połapać kto aktualnie wygrywa. Od natłoku zdarzeń można dostać oczopląsu. Ale to jest nic, w momencie gdy w (zwłaszcza) ostatnim akcie wchodzą paskudne efekty specjalne. Można stwierdzić, w których momentach poskąpiono budżetu (albo go zabrakło) na to, aby dane sytuacje wyglądały chociaż trochę realistycznie. Jednakże mamy do czynienia z robieniem rzeczy na szybko i po łebkach, przez co trzeci akt jest zrobiony słabo, ale za to tanio.
Kolejną bolączką Borderlands jest jego przewidywalność. Po obejrzeniu jakichś 15-20 minut można śmiało przewidzieć cały przebieg filmu. Wraz z dostawaniem kolejnych informacji spada zainteresowanie i chęć aktywnego śledzenia fabuły na rzecz odhaczania kolejnych klisz. Brak tutaj jakiejkolwiek zabawy z konwencją, tylko chęć ukazania, jak bardzo można zrobić generyczny film o grupie wariatów chcących walczyć z systemem.
Twórcy wzięli popularną markę i chcąc zarobić na niej jak najwięcej pozbawiła ją wszystkich tych elementów, które o niej świadczyły: charakterni bohaterowie niebędący krystalicznie biali, nieprzyjazne środowisko, a także walka dobra ze złem i z systemem. Tym sposobem nikt nie jest zadowolony: gracze płaczą jak zamordowano tę grę na ekranie, a potencjalni nowi gracze nawet po nią nie sięgną, ponieważ nie będą chcieli zagrać w coś tak źle zrobionego.

Film Rotha, który koniec końców chyba miał niewiele wspólnego z końcową wersją dzieła, jest mocno zmarnowanym potencjałem. Aktorzy mimo wszystko starają się jak mogą, chemia między nimi jest całkiem niezła, ale przegrywają z nudnym scenariuszem, w którym nie ma miejsca na innowacyjność i chęci na zaprezentowanie tej historii w oryginalny sposób. Z sali kinowej wychodzi się zmęczonym i znudzonym. Jedynym plusem jest muzyka, która jako tako daje radę w niektórych momentach i podnosi wartość filmu. Nie jest to jednak na tyle dużo, żeby utrzymać oczy i uwagę widza na ekranie.
Ta recenzja jest w pewnym stopniu chaotyczna, ale to jest tylko odzwierciedlenie chaosu ekranowego. Niestety w tym szaleństwie nie ma absolutnie żadnej metody i nic się tu nie klei. No może poza ekskrementami, które czasem obłapiają ciała bohaterów. Jako odmóżdżająca rozrywka na wakacje sprawdza się całkiem nieźle, ale została podana w najgorszy możliwy sposób. Borderlands są do obejrzenia na raz i zapomnienia o nich, jak tylko wyjdzie się z sali kinowej.