Twórców Zombicide oraz Zacka Snydera łączy zamiłowanie do efekciarstwa oraz nonszalancki stosunek do krytyki. Jak CMON prawie cały wysiłek kreatywny pakuje w figurki, tak niegdyś wizjonerski reżyser uzależnił się od slow motion. Co może wyjść z połączenia tych twórczych żywiołów pod auspicjami Netfliksa? Nieśmiertelne arcydzieło czy potwór Frankensteina?
Extended trailer
Army of the Dead: Gra z linii Zombicide od Portalu szpanuje tytułem tak bezczelnie generycznym, że aż może za tą bezdusznie korporacyjną fasadą ukrywać coś zaskakująco dobrego.
Filmowy pierwowzór oraz jego planszowa adaptacja hołdują zwodniczo genialnej w swojej prostocie recepcie na sukces.
Zbierz wszystko najfajniejsze, co tylko wpadnie ci w ręce, wrzuć do blendera i ustaw piekarnik na murowany hit.
Netflixowe Army of the Dead to heist movie zmiksowany z zombie horrorem, dodatkowo podlany obficie nie pierwszej świeżości humorem. Nic dziwnego, że fabuła filmu ma w sobie więcej dziur, niż nieumarlak po serii headshotów.
Po co organizować ekipę zawodowców do rozprucia sejfu w zainfekowanym przez zombie Las Vegas jako przykrywkę dla innej, niecnej misji, skoro można było posłać zakapiorów dokładnie po to, o co chodziło od samego początku?
Co brał Zack Snyder, kiedy wymyślił zombie dramę tragicznej miłości Zeusa i Królowej?
Valentine. Jak? Kiedy? Po co?
Na szczęście planszowe Army of the Dead nie potrzebuje fabuły, Zgodnie z tradycją serii Zombicide na grę składa się dziesięć misji o rosnącym stopniu skomplikowania i trudności, które mniej więcej odzwierciedlają filmowe „realia”.
Do dyspozycji graczy oddano dwanaście postaci rodem z zainfekowanego Las Vegas, których figurki wiernie oddają ich filmowy wizerunek. Władający miastem hazardu Zeus występuje w wersji pieszej oraz na ikonicznym zombie wierzchowcu. Królowi towarzyszy u boku nieumarła Królowa. Nie mogło zabraknąć jedynej dobrej rzeczy z filmu, Valentine, siejącej grozę zombie tygrysicy. Miłym akcentem jest obecność sobowtóra Elvisa wśród szeregowych undeadów.
Gdyby istnieli jacykolwiek fani produkcji Netflixa, byliby wniebowzięci.
Viva Dead Vegas!
Army of the Dead zostało stworzone przez fachowców, którzy zęby zjedli na Zombicide. Fel Barros i Fabio Tola doszlifowali mechanicznie tę część serii z wprawą prawdziwych zawodowców.
Uproszczone zasady dodają rozgrywce płynności. Tempo gry wzrosło, żeby akcja nabrała tempa, zaś trup ściele się gęsto.
Żeby oddać występującą w filmie hierarchię nieumarlaków, zombie występują tu jako szeregowe szuracze, twarde i szybkie alfy oraz arystokracja abominacji. Plansza usiana jest także żetonami hibernujących śpiochów, którzy są dodatkowym zagrożeniem ale i ryzykownym źródłem łatwych punktów adrenaliny.
Spośród sześciu bohaterów wybranych do realizacji misji dwóch otrzymuje osobiste cele, których realizacja jest niezbędna do zakończenia scenariusza powodzeniem. Te side questy bywają całkiem klimatyczne i zgrabnie nawiązują do filmu. Na przykład Lilly, aka Coyote, musi zostawić eskortowanego ocalałego w punkcie namnażania, Martin dybie na głowę Królowej, Scott nie odpuści Zeusowi.
W arsenale spektakularnej destrukcji znalazły się mocniejsze bronie, do których amunicja potrafi się znienacka wyczerpać i bez magazynka już sobie nie postrzelasz. Do eliminacji abominacji oraz hord nieumarłych służą materiały wybuchowe, które mogą powodować dewastującą w skutkach reakcję łańcuchową.
Za obrażenia od „friendly fire” odpowiadają tylko chybienia. Skoncentrowany atak służy do heroicznej eliminacji odsłoniętych twardych celów.
Pojedynczy żeton hałasu wskazuje miejsce, do którego będą podążać zombie, które nie widzą niczego na ząb.
Włam do skarbca kasyna odbywa się za pomocą prostej kościanej minigierki.
Nie wszyscy muszą przeżyć eskapadę do serca Las Vegas. Poza kluczowymi dla misji specjalistami oraz bohaterami obarczonymi celami osobistymi, przetrwanie członków ekipy jest kwestią opcjonalną.
Szybcy i martwi
Tytułowa armia umarłych składa się z powolnego mięsa armatniego, szybkich i zabójczych alf oraz piekielnie trudnej do wyeliminowania generalicji. Leżakujące na planszy śpiochy robią za pole minowe aktywowane hałasem.
W wyniku super tajnych eksperymentów przeprowadzonych w Strefie 51 połączono najlepsze cechy biegaczy i spaślaków, w wyniku czego powstały alfy, szybkie i twarde skurczybyki. Kiedy opadnie cię taka hordka typów dysponujących dwoma akcjami i dwoma hitpointami, to bracie, kaplica. Smaczku dodaje fakt, że punkt namnażania Zeusa potrafi je aktywować zaraz po wejściu na planszę. I od razu wieje grozą.
Pojawienie się w grze Valentine, Królowej i samego Zeusa to moment wejścia na arenę bossa. Te abominacje trzeba zatłuc jednym atakiem, który zdejmie im wszystkie punkty życia na strzał. Dlatego każda giwera zadająca dużo obrażeń jest na wagę złota, bardzo przydają się umiejki zapewniane przez żetony celów i warto robić wielkie bum za pomocą skombowanych materiałów wybuchowych. Żeby dodać grze pieprzu, kiedy pojawiają się cele osobiste na abominacje, można przywołać je sobie na życzenie.
Bossowie w Army of the Dead nie potrzebują specjalnych zasad, żeby uprzykrzać graczom życie. Wystarczy, że są twardzi za trzech.
Gra wypluwa z siebie grupki nieumarłych z częstotliwością premier na Netflixie. Trzeba bić każde zombie w zasięgu ataku, bo jak zapas, któregoś ich rodzaju ulegnie wyczerpaniu, to dranie dostają darmową aktywację. Tu ma być brutalnie, agresywnie i z maksymalnym przegięciem. Czyli efekciarsko.
Poziom trudności rośnie i wymyka się momentami spod kontroli jak plaga zombie. Kiedy już myślicie, że macie względnie pozamiatane, punkty namnażania produkują po stadzie alf każdy.
Parszywa dwunastka
Bohaterowie nie są przypadkową zgrają ocalałych. To profesjonaliści podzieleni na klasy, które miewają do odegrania konkretną rolę podczas rozgrywki. Tylko kasiarz otworzy sejf, bez pilota nikt nie odleci, mechanik może uruchamiać lub obsługiwać różne ustrojstwa we wskazanych strefach. Postać kluczowa dla danego scenariusza raczej powinna unikać nagłej śmierci. Szczęśliwcy, którzy wylosowali cele osobiste także mają po co żyć. Reszta ekipy może skończyć jako karma dla zombie i nikt po nich nie zapłacze. Każdą grę zaczyna sześciu ocalałych, ale to nie oznacza, że wszyscy z nich ocaleją. Znacznie podwyższona śmiertelność dobrze wpływa na rozgrywkę. Umożliwia bardzo klimatyczne akty samopoświęcenia dla dobra drużyny. Utrata postaci w naturalny sposób dynamicznie podnosi poziom trudności.
Każdy z teamu gotowych na wszystko zakapiorów zaczyna grę z wybranym zestawem ekwipunku z dwóch proponowanych na start. dzięki temu rozwiązaniu nie idzie się na chodzące trupy z gołymi piąchami, a poza tym można wybrać uzbrojenie odpowiednie do stylu gry lub wyzwań scenariusza. W nieumarłym Las Vegas przydaje się każdy atut w rękawie. Sytuacja szybko potrafi eskalować ze śmiertelnie poważnej do epicko wręcz beznadziejnej. A potem ktoś wypuszcza z klatki zombie tygrysa.
W dyskusji o wyższości życia nad śmiercią można skorzystać z całkiem mocnych argumentów. Najważniejszym z nich jest siła ognia. Giwery, które dają większego kopa, mogą zdjąć alfę na strzałł, a po skoncentrowaniu ataku na abominacji nawet posłać Zeusa z powrotem na Olimp. Taka potęga ma jednak swoje ograniczenia, a na imię im brak amunicji. Dobra spluwa strzela także kostką amunicji, która może jednak pokazać pusty magazynek. Bez przeładowania broń satysfakcjonującej zagłady staje się zwykłym złomem. Ta mechanika bardzo podnosi stawkę starć z abominacjami i równie podnosi ciśnienie, kiedy rzuca się dosłownie w grze o wszystko.
Bez fajerwerków nie ma dobrej zabawy. Żeby się rozerwać, do Vegas warto zabrać materiały wybuchowe. Rzeczy, które robią bum, niezwykle skutecznie czyszczą sektory z nieumarłej szarańczy. Efektowna eksplozja wybuchowego kombo potrafi wyzerować życie abominacji. Zabawa ogniem pozwala zastawiać pułapki lub dokonać heroicznego aktu odejścia z hukiem.
Rozwój postaci w Army of the Dead odbywa się zgodnie z najlepszymi tradycjami serii. Punkty adrenaliny nabywa się za eliminowanie zombie, osiąganie celów, eliminację abominacji. Każdy osiągnięty poziom odblokowuje nową umiejętność, lecz zwiększa poziom zagrożenia, który określa jak bardzo będą namnażać się zombiaki. Ten słodki autobalans pilnuje, żeby nie było graczom zbyt miło.
Pomimo wesołego, rozwałkowego charakteru rozgrywki warto grać z głową. Zombicide zawsze było taktyczną zabawą w zabijanego, zaś Army of the Dead jest nią nawet bardziej. Trzeba obowiązkowo wypełnić cele osobiste rozlosowane dla dwóch postaci. To często wymaga rozbicia drużyny, zmiany pierwotnego planu, podejmowania w locie ryzykownych decyzji. Karty skarbca określają korzystne modyfikatory do rzutów celem uzyskania strita na pięciu kostkach, o ile akcję wykonuje lub wspiera postać określonej klasy. Warto kogoś wycofać z pierwszej linii, żeby nie polegać wyłącznie na samym farcie.
Co nie umiera w Vegas, zostaje w Vegas
Army of the Dead bardzo zgrabnie wpisuje się w klimat ameritrashowej nawalanki, która jest znakiem rozpoznawczym Zombicide. Nadpobudliwi, nierozważni ludzie podejmują opłakane w skutkach decyzje. Kwintesencja filmu i gry. Istotna różnica w tym, że planszówka jest bardzo, ale to bardzo dobra w tym, co robi. Zapewnia bezpretensjonalną rozrywkę.
Już po pierwszej rundzie zaczyna się akcja. Może nie armia, lecz na pewno horda nieumarłych wałęsa się po planszy. W najgorszej możliwej chwili pojawia się abominacja. A jeszcze Zeus wjeżdża cały na biało. Bez ścisłej współpracy nie ma co liczyć na wygraną, ale powoli zaczyna brakować współpracujących.
Army of the Dead to prawdziwe The Best of Zombicide.
Zasady gry wygładzono, podkręcono, stuningowano i podlano odrobiną filmowego klimatu.
Rozgrywka jest dynamiczna, pełna wigoru i dramatycznych zwrotów akcji.
Dziesięć misji gwarantuje ledwie wystarczającą porcję contentu. Chciałoby się więcej. Może autorzy pokuszą się o sequel w Meksyku, czego film Snydera nie doczekał?
Losowana para celów osobistych daje każdej misji ożywczą porcję regrywalności. Dzięki temu nie da się dwa razy zrobić identycznej misji. Karty skarbca każdorazowo urozmaicają włam do sejfu.
Przez konieczność koncentrowania ataków na abominacjach lub majstrowaniu wybuchowych pułapek, eliminacja Zeusa, Królowej lub tygrysicy Valentine za każdym razem jest desperackim stawianiem czoła minbosowi. Bez sprytnej współpracy alternatywą pozostaje heroiczna ucieczka.
Zarząd Undead Casino rekomenduje mocne dwie podwójne pary, czyli uczciwe osiem asów na dziesięć.
Inne odsłony portalowego zombieverse możecie poznać w tekstach o Marvel Zombies, Rewolucji X-men, Rewolucji bohaterów oraz zaskakującym spin-offie Broń w dłoń.
Jak widać, Zombicide niejedno ma imię.
Emocjonujące cinematic experience zapewniła współpracabarterowa z Wydawnictwem Portal.