Mimo kultowego statusu powieści nie wszyscy zaznajomieni są z fabułą Diuny (i tej książkowej, i filmowej), więc przyda się tutaj kilka słów dla przypomnienia. Oczywiście tylko w formie skrótu na kilkanaście linijek, bo inaczej skończyłoby się na szczegółowym streszczeniu, a to trwałoby dłużej niż film Villeneuve’a.
Dla zrozumienia opowieści najistotniejsza jest pustynna planeta Arrakis, której mieszkańcy nie mieli nigdy łatwo. Nie dość, że same warunki życia pozostawiały wiele do życzenia – brak wody, upał i olbrzymie czerwie jako najbardziej palące problemy – to co rusz ich dom był najeżdżany przez wrogie siły dążące do zbierania drogocennej Przyprawy. Bez niej podróże międzygwiezdne stają się prawie niemożliwe, więc kto kontroluje handel Przyprawą, ten ma władzę i pieniądze.
Do pewnego momentu to ród Harkonnenów stał na wygranej pozycji. To jest do czasu, kiedy Imperator odebrał mu planetę Arrakis i przekazał ją w lenno rodu Atrydów. Ci oczywiście przyjęli ten niebezpieczny dar i udali się na nowe ziemie. Było to jednak jak włożenie kija w mrowisko. W końcu z jakiego powodu Harkonneni mieliby oddać źródło swojego bogactwa?
Oczy przyprawione błękitem
W środku tego wszystkiego tkwi Paul Atryda – młody dziedzic rodu uwikłany w wielkie i podniosłe sprawy – początkowo bez swojej wiedzy i zgody. Ojciec oczekuje, że kiedyś zajmie jego miejsce, matka, że opanuje do perfekcji swoje zdolności, a ludność Arrakis, że stanie się wybawcą-mesjaszem z przepowiedni, który pomoże im odzyskać wolność. Sam Paul natomiast dopiero próbuje zdecydować, kim chce być i jak ma się odnieść do nawiedzających go wizji. Nie brak mu w tym szlachetności, ale szlachetność nie przykryje całkowicie jego zagubienia. I tutaj trzeba przyznać, że Timothée Chalamet to idealny wybór do tej roli. Jest w nim pewna wrażliwość i delikatność, które określają Paula wobec nieprzyjaznego świata Arrakis. Wielu obstawia, że w starciu z pustynną planetą poniesie on szybką śmierć, jednak tkwi w nim ukryta siła wydostająca się stopniowo na zewnątrz. Chalamet potrafi przy tym spojrzeć i z uporem, i z empatią, a jest w tym wszystkim niesamowicie wiarygodny. Okazuje się też, że Diuna to film, w którym wiele scen opiera się na spojrzeniach.
To właśnie na oczach musi polegać wiele postaci, jeśli chcą one przekazać jakieś emocje. Nie z powodu strojów, które zakrywają im często prawie całe ciała dla ochrony przed słońcem, i nie dlatego, że oczy wielu bohaterów mają intensywnie błękitny kolor wywołany działaniem Przyprawy. Bardziej chodzi tu o to, że grę aktorską Diuny cechuje minimalizm. Choć pojawią się raz na jakiś czas wielkie emocje, przez większość czasu bohaterowie filmu mogą nam się wydać wręcz chłodni w swoim zachowaniu. Są trochę jak figury szachowe na planszy, pionki, które mają spełnić swoją funkcję, aby doprowadzić do nieznanego nam finalnego efektu. Ma to sens w połączeniu z politycznym wątkiem całej historii – w końcu obserwujemy, jak różne frakcje starają się w filmie osiągnąć przewagę nad innymi i zrealizować własne plany, często na przestrzeni wieków. Na wielką skalę Diuna wypada więc wspaniale. Ale coś za coś, przez to snucie opowieści o kosmicznych rozmiarach cierpi czynnik ludzki. Nie przywiążemy się tutaj do bohaterów, którzy posągowo snują się w ascetycznych przestrzeniach swoich pałaców i wydają się nam często niesamowicie odlegli. Oni egzystują na zupełnie innym poziomie, choć w dialogach próbują nas przekonać, że wcale nie. Momentami szkoda, że nie ma tu więcej emocji, że nie są bardziej ludzcy, co pozwoliłoby nam lepiej zrozumieć ich rozterki.
Odświeżenie przynosi tutaj głównie postać Jasona Momoy, niezwykle ciepła, otwarta i pogodna w porównaniu z innymi bohaterami. Sprawdza się też Josh Brolin jako Gurney, doskonale wyszkolony wojownik z wrażliwością poety, który potrafi rzucić odpowiednim komentarzem, kiedy trzeba. Inni jednak są bardziej stonowani, ale jednocześnie nie brakuje im w tym charakteru. Wymieniać można długo, bo też Diuna zbiera w sobie obsadę złożoną z najlepszych. Oscar Isaac jako opanowany i troszczący się o swoich ludzi Leto Atryda; Rebecca Ferguson jako Lady Jessica, z jednej strony wierna zakonowi Bene Gesserit, z drugiej gotowa poświęcić wszystko dla syna; Stellan Skarsgård jako okrutny baron Harkonnen; Javier Bardem jako Stilgar, dowódca Fremenów z Arrakis, który chce pozbyć się najeźdźców ze swojej ziemi; Zendaya jako Chani, wojowniczka z wizji Paula… na tym lista się nie kończy. Niezależnie od tego, ile czasu ekranowego dostają (w przypadku Bardema i Zendayi jest go niestety niewiele i chciałoby się więcej), wykorzystują go na sto procent.
Wizualna perełka
Mimo wszystko taki rodzaj gry aktorskiej działa doskonale w połączeniu z innymi elementami filmu. W adaptacji Davida Lyncha Diuna momentami ocierała się o kicz, u Denisa Villeneuve’a nie ma o tym mowy. Tutaj na usta cisną się słowa takie jak patos, monumentalizm i jednocześnie wspomniany już minimalizm. Okazuje się, że odpowiednia oszczędność może iść w parze z epickością, a Villeneuve coraz bardziej osiąga mistrzostwo w tym połączeniu.
Diuna właściwie nie stawia przy tym na sceny akcji. W całym filmie znajdziemy ich niewiele, ale kiedy już się pojawiają, są perfekcyjnie dopracowane. Choreografia walk stoi na najwyższym poziomie – i w potyczkach pomiędzy dwiema postaciami, i w świetnej scenie nocnej bitwy. Ten ostatni przykład – bez zdradzania zbyt wiele – najpierw we wspaniały sposób buduje napięcie, a później uderza mocno, tworząc efektowne widowisko. Bo to, że Diuna jest wielkim widowiskiem, któremu nie można nic zarzucić od strony technicznej, jest niezaprzeczalne. Osobiście polecam seans w kinie. Film wygląda na wielkim ekranie fenomenalnie, za co w dużym stopniu odpowiada operator Greig Fraser.
Ustawienie kamery to jedno, ale liczy się też cała kompozycja. W scenografii Diuny nie znajdziemy przepychu ani niepotrzebnego zapychania przestrzeni, tłem dla działań bohaterów są za to rozległe pustynne krajobrazy – zupełnie jakby Arrakis stawała się osobnym bohaterem – czy prawie puste pomieszczenia w monochromatycznych barwach. Nawet część statków kosmicznych pozbawiona jest licznych detali i przypomina olbrzymie bryły geometryczne. Wyjątkiem są te, które wyglądają jak wielkie ważki. Na ile jest to praktyczne, nie wiem, ale robi wizualnie świetne wrażenie. Całości tego patetycznego seansu uzupełnia ambientowo-eksperymentalna muzyka Hansa Zimmera, który po raz kolejny udowadnia, że może komponować dla dowolnego filmu. Poza tym trudno byłoby wyobrazić sobie inny rodzaj soundtracku niż ten, który finalnie trafił do Diuny. Do ogólnego minimalizmu i stylu Villeneuve’a pasuje w tym przypadku tylko ambient. Bo też pomaga to utrzymać ogólne wrażenie chłodu. To ciekawe, że opowieść, której tak duża część toczy się na upiornie gorącej planecie, potrafi być tak zimna.
Jeszcze dłużej, jeszcze więcej
Finalnie Villeneuve stworzył film dla widza, który nie oczekuje wybuchów i scen akcji co pięć minut, ale dla takiego, który woli się w nim całkowicie zanurzyć, bez przejmowania się zewnętrznym światem. Zresztą Diuna nie jest historią do opowiedzenia w te pięć minut, bo zwyczajnie byłoby to za mało. Stąd film rozciąga się na prawie trzy godziny (dokładnie 155 minut), powoli i majestatycznie. I nie jest to żadna przesada. Villeneuve rozumie, że nie ma tutaj potrzeby przyspieszać na siłę akcji, więc pozwala jej toczyć się swoim tempem. Być może (albo raczej na pewno) niektórych to zniechęci lub znudzi, tak jak stało się to przy poprzednim projekcie reżysera, Blade Runnerze 2049. Nie uznałabym jednak tej powolności za zbyt wielki minus, choć kilka scen, zwłaszcza bliżej zakończenia filmu, nie musiało trwać aż tyle.
Trwać za to będzie – bo musi – kontynuacja Diuny. To, co dostaliśmy teraz od Villeneuve’a, to zaledwie wstęp, początek opowieści, której daleko do końca. Przed Paulem Atrydą rozciąga się długa droga wymagająca głębokiej przemiany, a przed widzem świat, o którym być może chciałby dowiedzieć się więcej. Jako rozpoczęcie opowieści o losach Paula Diuna trzyma się na bardzo dobrym poziomie, ale nie da się ukryć, że w dużym stopniu skupiona jest na ekspozycji. Dopiero kolejna część ma prawdziwy potencjał, żeby stać się ponadczasowym klasykiem. Fundamenty zostały postawione, teraz pora na samą budowlę.
Z innej perspektywy: Igor Kaźmierczak
Pierwsza część Diuny w reżyserii Villeneuve to dzieło, którego fani uniwersum stworzonego przez Herberta wyczekiwali z – jak to zwykle bywa przy adaptacjach kultowych cykli – ambiwalentnymi odczuciami. Czy potrzeby wszystkich miłośników Kronik Diuny zostały zaspokojone przez kanadyjskiego reżysera i całą ekipę produkcji, która w amerykańskich kinach zaliczyła najlepsze otwarcie wśród wszystkich premier wytwórni Warner Bros. od czasu Jokera i znalazła się na szczycie światowego Box Office? Na pewno nie i nie ma w tym nic dziwnego, bo w końcu starożytna prawda o gatunku ludzkim głosi: „Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził”. Komu jednak swoim najnowszym filmem z pewnością dogodzi Villeneuve? Na pewno tym, którzy wybierając się na seans, liczą na satysfakcjonującą dawkę science fiction wprowadzającą ich w unikalny dla tego gatunku klimat chłodnej surowości przyszłych czasów, kiedy to pozorna pustka, monumentalizm, a także wynikająca z nich bezpośrednio majestatyczność niepokojąco przyjemnie otulają widza swoimi zimnymi ramionami.
Jedną z najmocniejszych stron Diuny jest bowiem właśnie świat wykreowany przez Herberta, który Villeneuve wraz ze swoim zespołem prezentują w sposób wybitny – i to nie dzięki nasyceniu efektów specjalnych, wizualnym fajerwerkom oraz zbędnym popisom scenografów, którzy mogliby przecież nie znać umiaru, a właśnie dzięki minimalizmowi (dokładniej przyjrzała się mu w swojej recenzji Dorota), nadającemu dziełu tak fantastycznie surowy – a zarazem wypełniony tym, co tu potrzebne, czyli przestrzenią – klimat. Również muzyka stworzona przez mistrza Zimmera ma w tym procesie swój niewysłowiony udział i perfekcyjnie dopełnia całości, skutecznie podsycając uczucia towarzyszące bohaterom, a także wiernie oddając charakter obserwowanych przez widza wydarzeń. Cała gama syntezatorów, instrumentów dętych, modulowanych smyczków, czarnolądowych perkusjonaliów i charakterystycznie prowadzonych chórów żeńskich – wszystko to pozwala odczuć orientalną, pustynną naturę Arrakis oraz odmienność świata Diuny. Nie bez powodu zresztą ścieżka dźwiękowa do tego filmu przez wielu określana jest najbardziej eksperymentalną ze wszystkich kompozycji niemieckiego, niewątpliwie genialnego, muzyka.
Łyżką dziegciu w beczce zachwytów, których nie sposób oszczędzić pierwszej części powstającej dylogii Villeneuve, jest w mojej opinii historia przedstawiona w filmie. Oczywiście jako wstęp do tego, co ma być prawdziwym daniem głównym i wydarzać się w kolejnej odsłonie, fabuła tegorocznej Diuny całkowicie spełnia swoją rolę. Widz zaznajamia się ze światem, historiami postaci, ich charakterami, a także krok po kroku odnajduje się w uniwersum wbrew pozorom wymagającym nieco skupienia w trakcie seansu, do którego nie zawsze przyzwyczajają najpopularniejsze wysokobudżetowe produkcje z wszechobecnymi bohaterami w rajtuzach biegającymi w tę i nazad po srebrnym ekranie. Oceniając jednak część pierwszą Diuny jako niezależny byt filmowy, trudno szczerze przyznać, że wychodzi się z kina w pełni usatysfakcjonowanym i – co należy jasno podkreślić – nawet okruch winy nie spoczywa tutaj na barkach aktorów, co do których w tym (i nie tylko zresztą) obszarze zarzutów mieć nie można. Nie zmienia to jednak faktu, że towarzyszące widzowi po wyjściu z kina dojmujące poczucie niespełnienia, któremu przecież daleko jest do przesytu, przyprawia o konsternację. Czy jednak w obliczu konceptu podziału historii na dwie części dało się to zrobić lepiej? Czy z kolei w przypadku rezygnacji z tej formuły i próbie upchnięcia wszystkiego w jednym dziele byłoby możliwym nieutracenie efektu minimalizmu, który przecież stał się jednym z głównych walorów najnowszego filmu Villeneuve? Jak mawia klasyk: „Oj, trudne, trudne się wylosowało”.