Intro Dawn of the Monsters, gry, która pojawiła się na platformach Nintendo Switch, PlayStation 4, Xbox Series X/S, Microsoft Windows, Xbox One, PlayStation 5 od razu uderza w pokłady nostalgii gracza, który spędził niedzielne poranki oglądając filmy animowane spod znaku Transformers, popołudnia na anime o Generale Daimosie czy Neon Genesis Evangelion, a wieczory na filmach o Godzilli. Jeśli dorastałeś w latach 90tych nie będziesz mógł się doczekać aż wbijesz się na pole walki. Fabuła przedstawiona jest w postaci statycznych scenek wyciągniętych rodem z wyżej wymienionych produkcji. Nie tracąc czasu po szybkim samouczku prezentującym podstawowe mechaniki, jakie rządzą grą ruszamy do akcji rzucającej nas od razu w tereny zurbanizowane, aby siejąc zniszczenie ratować to, co zostało z planety zaatakowanej przez rządne krwi monstra.
Dawn of the Monsters czyli Świt wielkich bestii
Megadon, Ganira, Aegis Prime i Tempest Galahad to nasi bohaterowie, a właściwie bestie, za których sterami zasiądą operatorzy. Megadon i Ganira to wielkie potwory sterowane zdanie przez kontrolę umysłu i na pierwszy rzut oka widać, że ognisty jaszczur Megadon to tutejszy odpowiednik Godzilli, a krabopodobny Ganira również znajdzie swojego protoplastę w świecie KAIJU. Aegis i Tempest to postacie dla fanów wspominanego Neon Genesis Evangelion i wielkich mechów. Cała gra jest naszpikowana smaczkami i puszczaniem oczka w stronę fanów klimatu i nie sposób napisać czegokolwiek o fabule, aby nie zawrzeć spoilera odnoszącego się do dzieła popkultury z jakiego inspirację zaczerpnęli autorzy gry. Bo jedyne czego tu brakuje to licencji. Choć może to i lepiej, bo oczka puszczane do graczy cieszą bardziej niż kasa wywalona na to, aby nasz stwór nosił znaną nazwę.
Podział bohaterów jest standardowy, silny, ale wolny, pancerny, ale o mniejszym wygarze ciosów, mobilny i szybki, za to niezbyt odporny i walczący na dystans. Nie muszę dopisywać nazw żebyście się pewnie domyślili, które postacie posiadają te cechy. Po wybraniu swojego monstra ruszamy na teren zajęty przez wrogie bestie. Jest to zwykle teren wielkich aglomeracji miejskich, na których poza zdemolowaniem miejskiej infrastruktury możemy taki wieżowiec wyrwać z ziemi, aby okładać nim przeciwnika. I tu zaczyna się zabawa. Na początku estetyczna, kreskówkowa grafika robi dobre wrażenie, ale tereny działań są oparte na zasadzie prostej drogi do celu i nie znajdziemy tu żadnych rozwidleń, dodatkowych ścieżek czy nawet nie zmieni się poziomowość lokacji na której walczymy. Ot idziemy prosto i naparzamy się z wrogami. Ale nie oznacza to wcale, że gra 13AM jest prostacka. Co to to nie.
Poezja destrukcji i urwanych łbów
Nasze potwory mają prosty wachlarz ciosów. Słaby, mocny, z rozpędu oraz egzekucję wykonywaną po pojawieniu się nad wrogim potworkiem symbolu przycisku, po uprzednim oklepaniu dziada. Dodatkowo pod triggerami oprócz bloku i uniku kryją się też trzy specjalne ataki, różne dla każdego z wybranych potworów. Może to być skill ofensywny, jak zionięcie ogniem czy mocniejszy strzał z broni, ale i chwilowy buff dodający procentowy bonus do ataku czy obrony. Wykonywanie tych specjalnych ataków podnosi pasek ataku specjalnego (tzw. „cataclysm attack”), który sieje zniszczenie na całej planszy po jego odpaleniu. Arsenał jest więc bogaty, a do tego dochodzą ulepszenia, które zdobywamy po przejściu levelu. Nie zbieramy tutaj punktów umiejętności czy doświadczenia. Każdy poziom jaki ukończymy jest oceniany i w zależności od oceny otrzymamy do wyboru z kilku dwa modyfikatory, które założone w trzy sloty naszego bohatera spowodują nie tylko wzrost statystyk ataku czy obrony, ale i dodadzą specjalne bonusy aktywowane na polu walki przy wykonaniu odpowiednich akcji. Na początku może się wydawać, że to nic wielkiego i rozwój postaci jest bardzo ograniczony, ale osoby, które poświęcą czas, aby pobawić się różnymi kombinacjami tych modyfikatorów szybko odkryją, że można stworzyć dzięki nim build zmieniający naszego potwora w zabójczą bestię kończącą etapy w błyskawicznym tempie, zbierając coraz to nowsze ulepszenia i pieniądze wydawane potem na kolejne bonusy (zdrowie i paski energii) lub elementy kosmetyczne.
Sam model walki również spisuje się świetnie. Ciosy wchodzą solidnie i nie ma znaczenia w jakiej pozycji znajduje się nasz wróg, czy stoi czy leży czy akurat po wybiciu w powietrze opada na glebę, zawsze możemy zasadzić mu parę dodatkowych szlagów. Dzięki temu, że w coop nie ma friendly fire, to umiejętni gracze w połączeniu zdolności swoich ulubionych postaci mogą sadzić całkiem mocne kombinacje, zmiatając dzięki nim rzesze atakujących wrogów. Cieszy miskę sytuacja, w której jeden z graczy wybija w powietrze przeciwnika, a drugi w tym czasie ciska w niego łbem urwanym co dopiero innemu przeciwnikowi, a potem razem dobijają go okładając na ziemi zrzucając na niego cały budynek. Coop w tej grze sprawdza się wyśmienicie, jeśli więc posiadasz znajomych lubiących te klimaty kupuj chipsy i piwo, bo lokalna sieka na dwie osoby jest tu nie deserem, a daniem głównym.
Co dwa potwory, to nie jeden
Gra ewidentnie stanowi źródło doskonałej rozgrywki nie tylko dla pojedynczego gracza , ale i dla dwójki przed telewizorem. Jedyne do czego mógłbym się doczepić to fakt, że ogrywana wersja na PlayStation 5 w ogóle nie korzystała z funkcji dualsense, a są momenty, w których aż prosi się by pad wibrował w rytm urywanego czerepu. Większym przewinieniem jest jednak to, że często grając w coop przy zgonie sojusznika występowały problemy z jego reanimacją. Jest ona teoretycznie prosta, bo wystarczy wcisnąć jeden przycisk, ale często trzeba było wykonać sporo kółek nad zwłokami przyjaciela, aby pojawił się znacznik dający taką możliwość. Frustrujące zwłaszcza jeśli ma to miejsce w czasie walki z bossem. Najbardziej jednak szkoda że, mimo iż do wyboru mamy 4 postacie to w grze wieloosobowej udział brać możemy tylko we dwójkę w lokalnym coopie, multi sieciowego nie ma w ogóle.
Mimo tych wad, Dawn of the Monsters jest niezwykle udanym tytułem i te kilkanaście godzin spędzone z grą to najlepsze chwile jakie spędziłem w mojej campingowej historii od lat. Jeśli lubisz klimat Kaiju, a do tego masz partnera do wspólnej gry nie wahaj się i sięgaj śmiało po ten beat’em up. Nie zawiedziesz się na pewno, a przy okazji wpadnie bardzo łatwa i przyjemna platyna/achivement.