Dotarliśmy do momentu, gdzie w ramach MCU pojawiają się postacie praktycznie nieistniejące w ogólnej świadomości fanów popkultury. Moon Knight z pewnością zalicza się do tej grupy, co boli tym bardziej, biorąc pod uwagę, jak ciekawy jest to bohater. Pierwotnie pojawił się on w komiksie Werewolf by Night jako antagonista wysłany, aby pochwycić tytułowego bohatera. Z czasem zaczął on stanowić odpowiedź Domu Pomysłów na święcącego wówczas triumfy na rynku wydawniczym Batmana. Odróżniał się on jednak od Zamaskowanego Krzyżowca przybieranymi przez siebie tożsamościami, mającymi pomóc mu w walce z przestępczością. W tych historiach nie bez znaczenia był także aspekt paranormalny, gdyż sam Moon Knight był awatarem egipskiego boga księżyca – Khonshu.
Postać ewoluowała z biegiem lat, a każdy kolejny scenarzysta radykalnie zmieniał konwencję, w jakiej była ona pisana. Z typowych opowieści o herosie będącym członkiem jednej z pobocznych drużyn Avengers, historie te zaczęły zacierać coraz bardziej granice między tym, co prawdziwe, a wyimaginowane. Gdy serię przejął Jeff Lemire, wysunął on ostatecznie aspekt choroby psychicznej bohatera na pierwszy plan, przy czym motywy egipskie nabrały tu psychodelicznego wydźwięku. To właśnie ten run zdaje się być główną inspiracją dla scenarzystów. Fakt ten zupełnie nie dziwi, zważywszy na ogólny zachwyt wśród krytyków jaki wywołała praca Lemire’a. Uspokaja fakt, że mimo szeregu zapożyczeń, historia w serialu stanowi odrębną całość więc również fani komiksów mogą tu szukać czegoś więcej niż bezpośredniej adaptacji.
W kraju nad Nilem
Steven Grant wiedzie spokojne życie jako pracownik muzeum. Spokój ten jest mu jednak raz po raz odbierany, gdy budzi się on w nie znanych sobie miejscach, a głos w jego głowie nabiera na sile. Szybko okazuje się, iż ów głos należy do samego Khonshu, którego awatarem jest Marc Spector – najemnik z którym dzieli on ciało. Osoby niezaznajomione z komiksowym pierwowzorem mogą z początku czuć się tutaj zagubione, jednakże serial z biegiem akcji umiejętnie wykłada całość historii, pozostawiając pożądane miejsce na niedopowiedzenia.
Reżyserem większości odcinków jest Mohamed Diab – nagradzany egipski twórca, którego filmy często poruszały problemy społeczne jego ojczyzny. Wkład, jaki miał w produkcje, sprawił, że serial ocieka wręcz kulturą tego kraju, wyróżniając się na tle bliźniaczych produkcji Hollywood. Scenografia pełna jest szczegółów nawiązujących do wierzeń starożytnych Egipcjan, a fenomenalna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Heshama Naziha momentalnie przenosi słuchacza w rejony bliskiego wschodu.
Za reżyserię pozostałych odcinków odpowiedzialny jest za to duet Benson i Moorhead dotychczas specjalizujący się w niszowych horrorach. Ich styl idealnie dopełnia wizję Diaba, składając się na reżyserską mieszankę wybuchową. Moon Knight jest po prostu fantastycznie nakręcony mimo pewnej ascetyczności nieprzerwanie kojarzonej z produkcjami Disneya. Zespół świadomie manipuluje tempem i konwencjami, sprawiając, że widz nie schodzi z krawędzi fotela. Całość jest przy tym zaskakująco krwawa, sprawnie omijając ograniczenia przyjętej kategorii wiekowej. Strzałem w dziesiątkę okazało się za to uczynienie leitmotivem serialu piosenki A Man Without Love Engelberta Humperdincka. Utwór idealnie uchwyca opowiedzianą historię zarówno w warstwie lirycznej, jak i ogólnym nastroju. Marvel Studios ma niezwykły talent do odkopywania takich perełek muzycznych, dając im tym samym drugie życie.
Kompleksowe studium przypadku
To pierwsza z produkcji MCU, która w takim stopniu skupia się na psychologii postaci. Oscar Isaac wcielając się w osobę cierpiącą na dysocjacyjne zaburzenie osobowości, zaprezentował prawdopodobnie najlepszy występ w swojej karierze. Zmiany mimiki i języka ciała sprawiają, że widz nigdy nie gubi się w tym, z jakim bohaterem ma on obecnie do czynienia. Marca i Stevena odróżnia praktycznie wszystko, a łączy osoba jednego aktora. Wspominał on w wywiadach, iż to właśnie wymagający charakter tej roli przekonał go do wzięcia udziału projekcie. Sam wątek DID został zresztą potraktowany z wielkim wyczuciem, co jest niewątpliwie zasługą Paula Piriego – certyfikowanego psychiatry z UCLA, który czuwał nad właściwym przedstawieniem tego schorzenia. Ten kawał tytanicznego wysiłku aktorskiego Isaaca sprawił, że jest on dla mnie zdecydowanym kandydatem do nagrody Emmy.
Serial jest w tym wszystkim zaskakująco mało superbohaterski, pozostawiając masę miejsca na to aby pewne rzeczy mogły wybrzmieć. Moon Knight wypada ponadprzeciętnie pod względem aktorstwa, a pozostali członkowie obsady zagrali niemal równie fenomenalnie. Na pierwszy plan wysuwa się dynamika między Marciem a Harrowem, w którego wciela się charyzmatyczny Ethan Hawke. Kontrast między wzburzonym protagonistą, a nieprzerwanie spokojnym złoczyńcą sprawia, że chce się oglądać tą dwójkę na ekranie. Równie fantastycznie wypada zresztą chemia między tytułowym bohaterem, a Laylą w wykonaniu May Calamawy. Trudno nie odnieść wrażenia, że jakość całego projektu spoczywa na barkach właśnie tej trójki.
Obrońca nocnych podróżników
Aby nie było tak idealnie, serial cierpi niestety na wiele bolączek ostatnich projektów Marvel Studios, z czego najbardziej wyraźnym zdaje się być nierówny poziom CGI. Same w sobie postacie, jak i elementy ich strojów wyglądają naprawdę dobrze, nie odstając od kinowego poziomu efektów komputerowych. W scenach akcji natomiast, a w szczególności w finale, coś wydaje się nie grać i trudno w sumie stwierdzić czy zawinił tutaj budżet, czy brak czasu. Ostatni odcinek stał się też ofiarą obciętego czasu trwania, stanowiąc najkrótszy z dotychczasowych epizodów, co jest dla mnie kompletnie niezrozumiałą decyzją. Tempo pędzi na łeb na szyję, a dotychczas zbudowany suspens musi wylecieć za okno na rzecz tradycyjnego dla Marvel Studios epickiego finału.
Mimo tych utrudnień historie poszczególnych postaci zostają jednak domknięte w całkiem satysfakcjonujący sposób. Scena po napisach tradycyjnie ukierunkowuje odbiorcę, otwierając ciekawy wątek, który powróci w kontynuacji. Serial stoi przy tym wszystkim na własnych nogach, broniąc się jako zamknięta całość. Co za tym idzie, zrywa on z trendem polegania na gościnnych występach innych postaci, a momentami wydaje się jakby jedynym, co łączyłoby go z resztą uniwersum, było to intro z początku odcinka. Spoglądając całościowo, Moon Knight to chyba najlepszy serial, jaki dotychczas stworzono dla platformy Disney+, nietuzinkowy i zdecydowanie posiadający ciekawy pomysł na siebie.