Recenzja serialu Dragon Age: Rozgrzeszenie – quest na jedno popołudnie

12 grudnia 2022,
21:57
Dorota Żak

Od 10 grudnia na Netflixie można obejrzeć Dragon Age: Rozgrzeszenie, serial animowany osadzony w świecie jednej z najbardziej rozpozmawalnych growych serii fantasy. Sprawdzamy dzisiaj czy warto poświęcić na niego czas, czy jednak lepiej po raz kolejny sięgnąć po RPG-i, na których bazuje.

Rezaren i Tassia w Dragon Age: Rozgrzeszenie

Duży potencjał uniwersum Dragon Age’a niestety nie został tutaj wykorzystany i dostajemy opowieść fantasy pozbawioną większej oryginalności. Można dać jej szansę ze względu na krótki czas trwania, ale nie jest to historia, która zostanie z nami na dłużej, mimo że przyjemnie się ją ogląda.

6 /10
Ocena redakcji
serwisu GamesGuru

Dragon Age: Rozgrzeszenie rozpoczyna się tak, jak mogłaby rozpocząć się jakaś sesja. W trudno dostępnym pałacu w Tevinterze znajduje się magiczny artefakt, którego dokładnego działania nikt nie jest pewny, a który jest wart całkiem sporo, więc samym swoim istnieniem kusi złodziei. Nie ma co czekać na ruch konkurencji, trzeba jak najszybciej zebrać ekipę gotową podjąć się ryzyka i wysłać ją na misję. W zestawie mamy najemną elfkę Miriam zmagającą się ze swoimi problemami, wojowników Rolanda i Lacklona, magów Hirę i Qwydion i wreszcie zleceniodawcę Fairbanksa. Jak można się domyślić, zdobycie artefaktu będzie stanowić poważne wyzwanie, a co może pójść nie tak, pójdzie nie tak, zgodnie z Prawem Murphy’ego. Przy okazji dowiemy się także więcej na temat przeszłości Miriam, która staje się tutaj centralną postacią, poznamy kilka sekretów skrywanych przez innych bohaterów, pobiegamy po bronionym przez strażników pałacu, powalczymy z silnym magiem i demonami, ot, typowe fantasy.

Magia w Dragon Age: Rozgrzeszenie
Netflix

Za szybko, za mało

Nie mamy tutaj do czynienia z fajerwerkami fabularnymi, wydarzeń starcza na sześć odcinków (każdy trwa poniżej pół godziny), a gdybyśmy chcieli się uprzeć, zmieścilibyśmy się nawet w jednym filmie. Duże znaczenie ma to, na co się nastawimy przed seansem. Jeśli liczymy na mroczną i skomplikowaną opowieść pełną moralnych niuansów i różnych odcieni szarości, niekoniecznie będziemy zadowoleni, ale jeśli szukamy raczej lekkiej historii o grupie złodziei, którzy próbują wykonać skok stulecia z kilkoma emocjami po drodze, będziemy się bawić całkiem nieźle.

Tym, co rzuciło mi się w oczy na samym początku seansu serialu Dragon Age: Rozgrzeszenie, było chwilowe dziwne tempo opowiadania. Pierwszy odcinek sprawia wrażenie, że scenarzyści musieli wcisnąć do niego ile się da, żeby mieć jak najszybciej z głowy ekspozycję i ruszyć z właściwą historią. Ledwo zapamiętamy imię głównej bohaterki, zaczynamy już zagłębiać się w jej traumy związane z byciem niewolnikiem i ponownym spotkaniem byłej dziewczyny, która ją zostawiła, obserwujemy zakończenie przez nią jednego zlecenia, podjęcie kolejnego, wzięcie udziału w bijatyce … i to wszystko w ciągu pierwszych dziesięciu minut. Później jeszcze trzeba zapoznać się z resztą bohaterów, wymyślić plan kradzieży, dostać do Tevinteru i wreszcie możemy przejść do odcinka drugiego, który na szczęście daje nam już więcej czasu na poznanie wszystkich postaci i większe zanurzenie się w świat i fabułę, prezentując właściwą akcję. Jest trochę lepiej, ale dalej nie tak dobrze, jak mogłoby być.

Drużyna wyrzutków

Nie jest niczym nowym, że w klimatach RPG-ów i fantasy główna grupa bohaterów składa się z postaci, które nie pasują nigdzie indziej i ostatecznie zaczynają tworzyć zgraną ekipę, a nawet coś w rodzaju rodziny. Co więcej, gry BioWare przyzwyczaiły nas, że towarzysze wyprawy zwykle stanowią barwną i unikalną zbieraninę. Każdy z pewnością bez dłuższego namysłu wytypowałby swojego ulubionego bohatera z serii Dragon Age i szybko uzasadnił, czemu akurat on jest najlepszy.

Czy w serialu również dostajemy grupę bohaterów, o których pamiętamy po latach? Niekoniecznie. W porównaniu do swoich growych kolegów z Thedas postaci z Dragon Age: Rozgrzeszenie nie są ani charakterystyczne, ani zapadające w pamięć. Część z nich, jak Roland, Lacklon czy Qwydion, stanowi bardziej tło niż drugi plan. Inne, jak Hira i Fairbanks, nie są w żaden sposób oryginalne i właściwie moglibyśmy spotkać je w każdym generycznym fantasy. Być może wynika to z wyraźnego skupienia na Miriam i jej wątku. Właściwie jest on dość typowy dla świata Thedas, bo to nie pierwszy elf, który uciekł z niewoli i próbuje ułożyć sobie jakoś życie (pozdrowienia dla Fenrisa).

Miriam i Hira w Dragon Age: Rozgrzeszenie
Netflix

Skoro jesteśmy przy temacie Tevinteru i podejścia jego mieszkańców do traktowania innych, na małe wyróżnienie zasługuje antagonista serialu, czyli magister Rezaren Ammosine. Mag z wyraźnie określoną motywacją – w końcu chce tylko ponownego zjednoczenia rodziny, co z tego, że wymaga to użycia magii krwi – z jednej strony jest logiczny i rozsądny, z drugiej żyje we własnym świecie złudzeń, w którym wydaje mu się, że to on ma zawsze rację i zna sposób na uszczęśliwienie wszystkich. Z tego też powodu konflikt między nim a Miriam i różne reakcje na te same wydarzenia, zwłaszcza z ich wspólnej przeszłości, składają się na najciekawszy wątek serialu. Elfka zresztą jest definiowana trochę przez relacje, które tworzy. Nie tylko tę z Rezarenem, ale również z Hirą, swoją ex. Marzenie spokojnego życia z dala od magicznych artefaktów i ciągłej walki to główna motywacja Miriam do wzięcia udziału w misji. Tak jak Rezaren (przynajmniej pozornie) ma na uwadze coś innego niż zdobycie nieograniczonej władzy, tak ona również skupia się na osobistych celach, a nie tych związanych z ratowaniem całego świata. Pasuje to do mniejszej skali opowieści, jaką serwuje nam Dragon Age: Rozgrzeszenie.

Bohaterowie serialu Dragon Age: Rozgrzeszenie
Netflix

Ile Dragon Age’a w Dragon Age’u?

Akcja serialu rozgrywa się w znanym uniwersum, dlatego nie da się powstrzymać od porównywania i sprawdzenia jak wiele elementów z Dragon Age’a w nim znajdziemy. I tutaj niespodzianka, znajomość gier właściwie wcale nie jest potrzebna, żeby zrozumieć, co się dzieje, więc nawet osoby, które nie miały do tej pory styczności z serią, mogą obejrzeć serial “z biegu”. Fani Dragon Age’a ucieszą się pewnie na wspomnienie wydarzeń z Inkwizycji – a nawet na pojawienie się na krótką chwilę kilku postaci – ale mimo to nie ma tego tyle, ile mogliśmy się spodziewać. W serialu śledzimy opowieść o nieznanej bohaterce, która dzieje się na uboczu wielkich spraw Thedas, z dala od czempionów, inkwizytorów i szarych strażników. Miriam sama wie, że nie jest herosem zmieniającym losy świata. Dostajemy w ten sposób mniejszą, bardziej osobistą historię o godzeniu się z własną przeszłością i przyznaniem, że nie wszystko da się naprawić, ale to nie powód, żeby nie iść dalej.

Prosto wyłożona i nieskomplikowana fabuła? Raczej tak, więc pozostawia przy okazji niedosyt. Z drugiej strony pomysł na opowiadanie właśnie takich historii, małych i dziejących się gdzieś obok tych “wielkich i poważnych” w znanych nam już światach sprawdza się czasami całkiem nieźle. Jasne, Dragon Age: Rozgrzeszenie nie dosięga do poziomu świetnego Cyberpunk: Edgerunners, ale oferuje przynajmniej rozrywkę na jedno popołudnie. Zwłaszcza, że warstwa wizualna jest przyjemna dla oka, kolory żywe, walki dynamiczne, a to wszystko dzięki animacji studia Red Dog Culture House.

Gdybym miała znaleźć największą wadę serialu, wynikałaby ona z tego, że po obejrzeniu go wczesnym popołudniem na wieczór już prawie o nim nie myślałam. Niestety Dragon Age: Rozgrzeszenie nie zapada w pamięć tak jak gry, z których lore czerpie. Czegoś tutaj zabrakło, jakiegoś elementu, który sprawiłby, że chciałoby się do niego wracać. A szkoda, bo przecież mówimy o Dragon Age’u, serii, która już dawno zajęła istotne miejsce w popkulturze. Potencjał był duży, ale wiem już, że kiedy będę chciała powtórzyć jakiś dobry animowany serial fantasy z tego roku, padnie zdecydowanie na Legendę Vox Machiny, a nie na Dragon Age: Rozgrzeszenie.

Dorota Żak

Na liście jej ulubionych zajęć znajdzie się nałogowe oglądanie filmów, a później opowiadanie o nich każdemu, kto ma ochotę słuchać. W wolnym czasie siedzi gdzieś z kubkiem dobrej herbaty albo kawy. Gdyby do końca życia miała grać tylko w jedną grę, pewnie padłoby na Fallout: New Vegas.