Recenzja filmu Mortal Kombat (2021) – krwawy, nowy początek

24 kwietnia 2021,
13:11
Strid

Koniec oczekiwania i obaw, Mortal Kombat w wersji z 2021 wylądował. Nie ma PEGI13 i nikt się nie cacka z krwią na ekranie. Latają kręgosłupy, tryskają fontanny krwi, a Kano pluje w twarz każdemu, kto stanie mu na drodze, rzucając błyskotliwym onelinerem. Co się udało, a za co reżyserowi należy się fatality opisałem poniżej.

Więcej. Chcę więcej! Bo kontynuacja dopiero pokaże prawdziwą moc filmowego obrazu Mortal Kombat. Zapowiada się wyjątkowo krwawe i miodne widowisko, na jakie zasługuje seria. Byle nie skończyło się na jednym strzale lub kontynuacji na miarę Annihilation.

8 /10
Ocena redakcji
serwisu GamesGuru
  • Brutalność pojedynków
  • Dobór wojowników z serii
  • Kreacja postaci czasami lepsza niż w grach
  • Efekty specjalne
  • Dynamika opowieści
  • Elementy humorystyczne
  • Smaczki dla fanów w tle filmu

 

  • Cole Young
  • Przedstawienie Shirai Ryu
  • Słaba ekspozycja części postaci
  • Geneza umiejętności specjalnych postaci
  • Mało Skorpiona
  • To tylko wstęp do czegoś większego

W 1995 roku pierwsza próba przeniesienia kultowej już wtedy bijatyki na duże ekrany zaowocowała jedną z najlepszych ekranizacji gier wideo w historii. Druga część była tylko kwestią czasu i… udało się ponownie zapisać w historii! Niestety tym razem jako jedna z najgorszych filmowych adaptacji cyfrowej rozrywki. Na godnego następcę przyszło czekać aż 26 lat. Do tematu podszedł Simon McQuoid, człowiek, o którym w sieci nie znalazłem dosłownie nic, co wskazywałoby na to, że posiada jakikolwiek reżyserski talent. Stanął więc do starcia równego jak Johnny Cage w pojedynku z czterorękim księciem Goro. Czy fani otrzymali strzał w jądra, czy twórcy powyrywali sobie na próżno kończyny? Zobaczmy.

Choose your destiny

Film jest całkowitym restartem i to bardzo dobrze, że nie odnosi się do poprzedników. Nie jest to też przedstawienie fabuły pierwszej odsłony MK. Dostajemy tu zmienioną historię z wprowadzeniem nowego głównego protagonisty niejakiego Cole’a Younnga, który zdaje się być mocno spowinowacony z klanem Shirai Ryu oraz jego najznamienitszym członkiem. Powiedzmy sobie wprost, jest to najsłabszy element filmu.

Liu Kang i Kung Lao

Cały wątek Cole’a z chęcią wyciąłbym i zapomniał tak samo, jak zapominam jego imię od razu po tym, jak padnie ono na ekranie. Cole żyje oczywiście w świecie współczesnym na naszej mateczce Ziemi i los sprawił, że nie wiedząc nic o dziedzictwie przodków, podświadomie zajął się sportami walki i próbuje swoich sił w walkach w klatce. Próbuje to dobre określenie, bo jest on przedstawiony jako fighter, dla którego godnym przeciwnikiem wydaje się być Esmeralda Godlewska, ale nie powinien dawać ponosić się ambicjom i wyzywać do walki nikogo pokroju Marty Linkiewicz, bo pupa zbita.

Test your might

Okazuje się jednak, że przeznaczenia uniknąć się nie da i fakt, że jesteś amerykańskim Najmanem, nic nie da, jeśli na cycu masz znamię w kształcie głowy smoka w okręgu. Z takim się urodził i nie wnikał nigdy, dlaczego znamię ma akurat aż tak regularny i konkretny kształt. Znamię okazuje się być oznaczeniem wybrańców, którzy mają stoczyć walkę w wielkim turnieju, i jest ono dziedziczne poprzez urodzenie, ale nie tylko. Można je również zdobyć, pokonując w walce innego wybrańca. Wtedy spadkobierca znamienia bierze na siebie obowiązek reprezentowania Ziemi w turnieju.

Mileena

Scenariusz rodem z Power Rangers. Sonya, Jax, Kano i Cole zostają naznaczeni i wyruszają do tajemniczej świątyni, gdzie mają odkryć swoje ukryte zdolności, aby mieć w ogóle szansę w starciu z wojownikami z innego świata, którzy z takimi zdolnościami trenują od urodzenia. W treningach pomagają im Kung Lao i Liu Kang i, szczerze, jest to najlepsze przedstawienie tych dwojga w historii! Uwielbiam Kano i w filmie ta postać mnie nie zawiodła. Jest on nie tylko stałym źródłem onelinerów mających na celu wprowadzić element humorystyczny (zawsze w punkt, nigdy żałosny), ale i jest takim badassem, jak zwykle. Nieliczący się z nikim i niczym najemnik, dbający tylko o swoją dupę i majątek. Za to Kung i Liu to postacie, które mogłyby dla mnie zniknąć z uniwersum i nawet łzy bym nie uronił, ale po seansie odpalę MK11 i chętnie zagram nimi, ba, rozglądam się wręcz za Shaolin Monks na PS2, aby przeżyć ich indywidualną przygodę.

Excellent!

Jax, Sonya czy Bi Han są równie dobrze przedstawionymi bohaterami, za to bóg gromów Raiden potrafiący powstrzymać atak wojowników z zaświatów jednym pstryknięciem, ale przy tym niemiłośnie sepleniący, rani uszy z każdym dialogiem. Poza Sub Zero niestety reszta bohaterów i antybohaterów nie otrzymała miejsca na ekspozycję. A szkoda, bo Kabal wygląda rewelacyjnie i widz nieznający genezy postaci wiele traci, spychając go na bohatera trzeciego planu. Szkoda, że nie pokuszono się chociaż o scenę zdjęcia maski ukrywającej spaloną twarz. To samo spotkało genialnie zagraną Milenę, w końcu niebędącej klonem Kitany, której nomen omen nie ma w filmie. O Reiko i Nitarze czy chociażby Raptilu nie ma co w ogóle wspominać, bo te postacie imponują jedynie wyglądem, nie dostając choćby szansy na odezwanie się.

Skorpion

Może jednak to i lepiej, patrząc na to, jak przedstawiono genezę Jaxa i Kano, a raczej ich specjalnych umiejętności. Scena utraty rąk przez Majora Beriggsa jest spektakularna, ale opcja, w której uzyskuje on swoje nowe metalowe łapiszcza, walczy o miano najgłupszego fabularnego twistu z laserowym okiem Kano. Cole i jego zdolność nie biorą udziału w konkursie. W ogóle ignorujmy już typa do końca opowieści. Gdyby Cole pochodził z gry, umieściłbym go popularnością gdzieś pomiędzy Mokapem a Hsu Hao. Mało pisze o Skorpionie, niestety tyle samo miejsca poświęcają mu autorzy filmu. Szkoda, bo jest to kultowa postać, znana nawet przez osoby niegrające w serię MK, choć w filmie, podobnie jak Cole, wykazuje ducha do walki, ale brak umiejętności i zdolności do pokonania przeciwnika w pojedynkę. Cholera, czy tylko mi się wydaje, że klan Shirai Ryu został tu pokazany jako banda nieudaczników?

MORTAL KOMBAT!!!

Dość już narzekania! Pora na samo tłuste, czyli walki! A ich choreografia jest całkowicie zadowalająca. Co prawda, nie można się tu spodziewać wygibasów na miarę filmów z Van Dammem czy akrobacji jak w kinie Jackiego Chana, ale to, co powinno się znaleźć, czyli nieokrzesana i barbarzyńska brutalność, jest na miejscu. Walki mogły być dłuższe i bardziej zróżnicowane, wtedy finał w postaci znanych i kochanych fatalities smakowałby jeszcze lepiej, ale i tak każdemu fanowi gry ślinka pocieknie na widok Jaxa rozkładającego ręce przed głową przeciwnika. Samego turnieju w filmie nie ma, za to pod koniec fabuła stawia bohaterów przeciwko ich wrogom w starciu jeden na jeden i trzeba uważać, żeby miód lejący się z ekranu nie zalepił powiek. Fatality, brutality, zamrażanie, spalanie, obcinanie kończyn i wypruwanie flaków. Tego nie da się nie pokochać. W następnej części poproszę jeszcze xray i wizualny orgazm wywołany goreporno efektem będzie murowany.

Nie da się ukryć, że jest to tylko przedsmak tego, co ma nas czekać w następnej części. Z tym film się w ogóle nie kryje. Uważny widz może nawet wyciągnąć z obrazu, kogo zobaczymy w następnej odsłonie. I nie mówię tu o tak oczywistych znakach, jaki dostajemy odnośnie do Pana Hollywood. Wszystko zależy więc od tego, jak sprzeda się Mortal Kombat z 2021. Autorzy mają podobno gotowy koncept na następne trzy części! Sobie i fanom marki oczywiście bardzo tego życzę, ponieważ ten film kładzie solidne podwaliny pod następne części. Dlatego wybaczam brak ekspozycji złodupców, bo czekam na przemianę Sub Zero w wiadomo kogo w następnej części. Czekam na więcej miejsca dla Skorpiona. Czekam na ożywienie kolejnych postaci z miej popularnych odsłon MK. Po prostu czekam na więcej! Może być tylko lepiej, a już jest bardzo dobrze!

Strid

Recenzuje komiksy i gry Indie. Fanatyk gatunku soulslike.