Co jest najpiękniejsze w grach planszowych? Ich szeroki przekrój. Każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. Ja jestem typem gracza, który stawia na piedestale ciężkie gry euro. Za namową kolegów z redakcji postanowiłem jednak dać szansę jednej z najpopularniejszych gier Reinera Knizi. Czy Wyprawa do El Dorado przypadła mi do gustu po pierwszym spotkaniu?
Dla osób, które nie znają tej produkcji, objaśniam pokrótce. Wyprawa do El Dorado to gra typu deck building połączona z wyścigiem. I to w sumie tyle. Każdy z graczy zaczyna z identyczną talią ośmiu kart, którą w trakcie gry będzie powiększać i przebudowywać. W swojej turze mamy możliwość zagrania dowolej liczby kart z ręki. Używamy ich do trzech różnych celów.
Możemy użyć specjalnej zdolności na karcie, opłacić koszt zakupu nowej karty do talii, albo poruszyć nasz pionek na planszy. Ostatnia opcja jest tutaj najistotniejsza i będziemy z niej korzystać najczęściej. W dużym uproszczeniu, jeśli chcemy wejść na jakieś pole musimy zagrać kartę posiadającą conajmniej tyle samo danego typu ikon co to pole. Nadwyżkę symboli możemy wykorzystać do poruszania się dalej, póki nam ich nie zabraknie i mamy dostępne pola wymagające danego symbolu.
Zwycięzcą zostaje osoba, która jako pierwsza doprowadziła swojego odkrywcę do tytułowego miasta El Dorado. W przypadku rozgrywki dwuosobowej każdy posiada dwa meeple i musi obydwoma dotrzeć do celu wyścigu.
Prawda, że proste? Dr Knizia jest specem w tworzeniu gier o banalnie prostych zasadach, które tłumaczy się w trzy minuty. Robi to przy tym bardzo skutecznie. Wyprawa do El Dorado nie jest przeładowana zbędnymi regułami i po prostu działa. Tylko tyle i aż tyle.
Czy ta dżungla wciąga?
Gra ta uznawana jest przez wielu za najlepszą jaką stworzył Reiner Knizia. Tu mała dygresja. Sporo osób ma problem z wymową tego nazwiska. Otóż czytamy je „Knicja”. Dziękuję, koniec dygresji, możemy wracać do tematu głównego…
W istocie jest to bardzo płynnie i zgrabnie działający tytuł. Mimo że mamy tu tylko jeden cel – dotarcie do „mety”, zostało miejsce na podejmowanie po drodze decyzji. Czy iść najkrótszą, ale potencjalnie trudniejszą trasą, czy nadłożyć drogi, ale przemierzać mniej wymagające pola.
Możemy też zboczyć ze ścieżki aby udać się do obozu, gdzie możemy odchudzić naszą talię ze zbędnych kart. Dodatkowo w wariancie rozszerzonym mamy możliwość eksplorowania jaskiń, aby pozyskać z nich żetony dające przydatne bonusy.
Do nas należy wybór jak finalnie potoczy się nasza podróż. Niestety, w moim odczuciu to trochę za mało. Gra jest mało angażująca, nawet pomimo grania na mapie w wariancie trudnym. W przypadku gry dwuosobowej, dobierasz cztery karty, wykładasz je, zanim skończysz dobierać kolejne cztery już z powrotem jest Twoja tura. Zagrywasz więc kolejne cztery karty i tak w kółko.
Niewątpliwie ten brak downtime’u można zaliczyć na plus. Jednak sama rozgrywka nie wciąga jak ruchome piaski. Nie ma tu pola do obmyślania wielopoziomowych strategii. Podobnie praktycznie brak tu interakcji między graczami. Jedyne jej formy to możliwość wykupienia z rynku karty przed przeciwnikiem i postawienie swojego meepla w takim miejscu żeby przeciwnik musiał go okrążyć.
Wyprawa do El Dorado to typowa gra familijna. Powinna się idealnie sprawdzić do gry z dziećmi i osobami, które z planszówkami mają niewiele wspólnego. To jeden z tych tytułów, które zaproponuję na początek przygody z grami. Dla bardziej doświadczonych graczy nie będzie to jednak nic ponad umilacz rozmowy nad stołem. Poziom skomplikowania i tempo rozgrywki nie będą totalnie przeszkadzać w dyskusji. Dużą zaletą tej gry są wykonanie i piękne ilustracje autorstwa Vincenta Dutrait, o których wspominałem już w moim unboxingu.
A gdyby tak dorzucić do pieca?
Muszę się Wam do czegoś przyznać. Dopuściłem się kłamstwa już w tytule tego tekstu. Tak naprawdę opisuję tu wrażenia po dwóch rozgrywkach. Po pierwszej partii w podstawową wersję gry zagraliśmy raz jeszcze. Tym razem jednak dodając wszystkie dziewięć modułów z dodatku Mokradła i Smoki. I w tym wypadku moje odczucia były diametralnie inne.
Dzięki dodatkowi Wyprawa do El Dorado nabrała rumieńców i zaczęła bardziej angażować. Znacząco wzrosła liczba i waga decyzji do podjęcia w trakcie biegu do mety. Wpływają na to głównie takie elementy jak dodatkowy warunek konieczny do ukończenia gry, czy alternatywny sposób zwycięstwa.
Dodatkowo, dzięki specjalnym, trudniejszym płytkom terenów, mamy możliwość tworzenia odgałęzień, czy „obwodnic” omijających blokady na trasie. To co najbardziej mi się spodobało, to wprowadzenie negatywnej interakcji w postaci smoków. Teraz mamy możliwość blokowania przeciwników przy pomocy tych pokrytych łuską bestii.
W moim odczuciu Mokradła i Smoki, są dla Wyprawy do El Dorado tym, czym Toskania jest dla Viticulture. Nieodłącznym elementem. Raz zagrałem z dodatkiem i wiem, że tym bardziej nie będę chciał siadać do podstawowej wersji gry.
To złoto!
Wprowadzenie do gry dodatkowych modułów nie sprawiło, że Wyprawa do El Dorado stała się ciężką pozycją. To dalej, lekki, familijny tytuł. Jednak wachlarz możliwości jaki nam zaczyna oferować, powinien powstrzymać bardziej zaawansowanych graczy od ziewania.
Jedna rozgrywka z dodatkiem to za mało żebym mógł stwierdzić, czy wszystkie moduły zostawię w niej na stałe. Myślę że po kilku partiach powinno się to wyklarować. Mam nadzieję podzielić się tymi spostrzeżeniami przy okazji finalnej recenzji. Niewątpliwie jednak wprowadzenie rozszerzeń sprawiło, że ta gra zagości w mojej kolekcji na dłużej.
Dziękujemy wydawnictwu Nasza Księgarnia za przekazanie gry do recenzji.