Koszulkę Chicago Bulls posiadałem obowiązkowo, wiedziałem też, kim jest Michael Jordan, dlatego w 1996 szczęśliwy zasiadłem do seansu Kosmicznego meczu i zaliczyłem film kilkukrotnie. W wątpliwej jakości kopii, na kasecie VHS z nieoficjalnej dystrybucji. Dwadzieścia pięć lat później musiałem sprawdzić, jak się pisze imię koszykarza, który wystąpił w drugiej części filmu. Nie miałem nawet pojęcia, jak wyglądał LeBron, zanim dowiedziałem się, że zagra w kontynuacji hitu sprzed dwóch dekad. Nie czekałem na ten film, ale chętnie wybrałem się z córką na seans w niedzielne popołudnie. Córka wyszła zachwycona. Ja za to niekoniecznie.
Warner Bros bezwstydnie się chwali
Zacznijmy od tego, że nasz bohaterski koszykarz ląduje w animowanym świecie ze względu na to, iż popada w niełaskę u sztucznej inteligencji, która ma wybitne parcie na szkło. Niejaki Al G. Rytm jest programem komputerowym, który wpada na genialny plan zatrudnienia LeBrona w Warner Bros jako ich głównego aktora. James niestety nie jest zachwycony i nazywa to najgłupszym pomysłem, o jakim słyszał, przez co urażona SI postanawia porwać go wraz z synem do świata serwerów Warnera. Oczywiście SI postanawia zwrócić wolność rodzinie, jeśli tylko James zbierze drużynę, która pokona Ala G. w koszykówce. Tym razem nie jest to jednak zwykły mecz. LeBron będzie musiał się zmierzyć na boisku, na którym zasady gry są całkowicie wywrócone do góry nogami, a wszystko przez to, że grają w wersję kosza wyciągniętą żywcem z gry komputerowej zaprojektowanej przez syna LeBrona, Dominika. Na domiar złego podstępny algorytm podpuszcza Dominika do skompletowania drużyny i zagrania przeciwko ojcu pod pretekstem zdobycia jego szacunku, a samego LeBrona skazuje na drużynę największych patałachów i przegrywów świata Warnera, czyli animków.
W filmie zabrakło więc kosmosu, chyba że za taki uznać wnętrze komputera. Nie zabrakło za to znajomych z jedynki. Królik Bugs, króliczka Lola, Sylwester i Tweety oraz reszta zwariowanej ferajny powracają. Szkoda tylko, że mimo iż Warner chętnie korzysta z bogatej biblioteki swoich bohaterów, co rusz puszczając w ruch postaci z Harry’ego Pottera, Matrixa czy Ricka i Morty’ego, to w skład drużyny meczu nie zaprasza nikogo nowego, tylko pokryte kurzem postacie Looney Toons. I to chyba największa wada. Zupełnie jakby Warner chciało pochwalić się swoim uniwersum, stale sypiąc pokazówkami „co to za celebryta u nich siedzi w portfolio”, ale nie było ich stać na to, żeby dać tym postaciom więcej czasu na ekranie.
Kosmiczny mecz bez kosmosu?
Na szczęście humor produkcji stoi na bardzo wysokim poziomie, a Warner nie zapomniał o dorosłych widzach. Często gagi dotyczą produkcji, których młodsi widzowie nie kojarzą lub wręcz ze względu na swój wiek nie powinni kojarzyć. Pomaga to przetrwać w kinie rodzicom. Niestety mimo zarówno tych smaczków, jak i fabuły osadzonej w gamingowym świecie niespecjalnie seans potrafił mnie wciągnąć. Pomiędzy zwariowanymi akcjami animków, które starego konia już nie śmieszą, musiałem często zmieniać pozycję na fotelu, aby odsiedzieć swoje w kinie. Nużąco, ponieważ film, mimo starań Warnera, skierowany jest głownie do dzieci, wliczając w to oczywisty od pierwszej minuty finał z najbardziej sztampowym rozwiązaniem. Nic w tym kinie nie potrafi zaskoczyć, może poza chwilą, kiedy królik Bugs jest ewidentnie pod wpływem. Niemniej młody widz, który wybrał się do kina wraz ze mną, bardzo był z seansu zadowolony, stąd dodaję do oceny jedno oczko od siebie, jako bonus za uśmiech bąbelka.