Pewnego zimowego wieczoru rozmawiałam sobie z mężem o literaturze i zeszło nam na temat Remigiusza Mroza. Żadne z nas nigdy nie przeczytało ani jednej z jego książek, Mróz jest natomiast postacią na polskim rynku wydawniczym na tyle rozpoznawalną, że jego nazwisko zna chyba każdy, kto umie czytać albo zna alfabet przynajmniej do M. Tylko z czym jako pierwszym skojarzył nam się Remigiusz Mróz? Pewnie tak samo jak wam – z bardzo dużą liczbą kryminałów na raz. To niekwestionowany król polskiego nurtu kryminalno-sensacyjnego, nie wiem, czy ktoś pisze lepiej (bo jak wspomniałam, nie znam tych pozycji), ale na pewno nikt nie wydaje więcej. I od tego zaczęła się cała ta historia – czy pisząc takie ilości materiału, można tworzyć coś naprawdę wartościowego? Czy to literatura podróżna, sprawdzająca się jako zabijacz nudy w pociągu, czy też może coś naprawdę dobrego? Postanowiłam sprawdzić. Kryminałów jako gatunku ogólnie nie lubię i takowy musi być naprawdę świetny, żebym się wciągnęła, ale mówię trudno, poświęcę się. I nagle niespodzianka – wchodzę na Legimi w poszukiwaniu tego jednego tytułu, który pozwoli mi zapoznać się z twórczością pana Mroza i co znajduję? Science fiction. Z prawdziwego zdarzenia. Sci-fi to zdecydowanie mój ukochany gatunek literacki, więc nie zawracałam już sobie głowy przeglądaniem listy kryminalnej i dałam się porwać Chórowi zapomnianych głosów.
Od razu zdradzę swoją ocenę – sto na dziesięć. Chór zapomnianych głosów i jego druga część Echo z otchłani to zdecydowanie jedne z najlepszych space oper, jakie znam. Pochłonęły mnie całkowicie i przywróciły uczucie, o jakim przez ostatnie lata prawie zapomniałam – zafiksowanie się na świecie literackim na maksa, wykorzystanie każdej wolnej minuty choćby na jedną stronę dalej, choćby na pół strony (w takich sytuacjach doceniam czytanie na ekranie telefonu, mimo że jeszcze jakiś czas temu myślałam, że nawet do ebooków nigdy się nie przekonam, a co dopiero do aplikacji w smartfonie).
Space opera kompletna
Chór zapomnianych głosów okazał się nie być pozycją nową, bo po raz pierwszy został wydany w 2014 roku, jednak w tamtym czasie gdzieś zniknął, nie udało się mu przebić do czołówki gatunku. W zeszłym roku za sprawą wydawnictwa Czwarta Strona ukazał się ponownie, tym razem w towarzystwie drugiego tomu. I całe szczęście, że autor postanowił jeszcze raz przedstawić nam tę historię, inaczej ominęłoby nas coś naprawdę dobrego.
Mamy tu wszystko, czego moglibyście oczekiwać od dobrego, wciągającego sci-fi: podróże w czasie i przestrzeni, spiski, rozważania na poziomie wysokiej fizyki, wątek miłosny, tych dobrych i tych złych, przyjaźnie, morderstwa – po prostu space opera kompletna. I przy tym muszę przyznać, że bardzo dobrze napisana, nie tylko na poziomie prowadzonych wątków czy kreacji postaci, nie tylko na poziomie znajomości praw rządzących wszechświatem (do czego jeszcze później wrócę), ale po prostu na poziomie warsztatowym. To jest kawał dobrej literatury. Przy tym, że autor wydaje co najmniej kilka książek rocznie to z jednej strony zrozumiałe, że warsztat musi mieć perfekcyjnie opanowany, jeśli chce, aby książki te były warte przeczytania, a z drugiej strony godne podziwu, że nie są to pozycje pisane na akord. Chór zapomnianych głosów i Echo z otchłani są dopracowane w każdym szczególe, każda z postaci zdaje się być żywym bytem, który zaraz przemówi do nas z kart książki i którego uczucia i perypetie przeżywamy, jakby był dla nas kimś bliskim.
Dalej niż sięga wyobraźnia
Głównego bohatera, Håkona Lindberga, poznajemy jako członka załogi statku międzyplanetarnego Accipiter, który ma dotrzeć do jednej z egzoplanet podobnych do Ziemi, aby tam założyć nową ludzką kolonię. Statków takich w ramach misji Ara Maxima wypuściliśmy w przestrzeń wiele, każdy w innym kierunku. Jednak nagle, w niewyjaśnionych okolicznościach wszystkie znajdą się w tym samym zakątku kosmosu, oddalonym od celu swoich podróży o wiele lat świetlnych. I na każdym z nich przeżyli tylko nieliczni członkowie załóg. Co zmieniło koordynaty statków, kto zabił podróżników i dlaczego nie wszystkich? To dopiero początek zagadek, jakie postawi przed nami fabuła. A sam Håkon, mimo iż na Ziemi był niewiele znaczącym naukowcem średniej klasy, okaże się być kluczem do rozwikłania tych zagadek i ostatecznie do uratowania lub zagłady wielu gatunków i ras zamieszkujących ogromny Wszechświat, w tym naszego. Autor zabiera nas w podróż dalej niż sięga wyobraźnia, jednocześnie kreśląc przyszłość naszej planety za kilkadziesiąt, a nawet kilkaset lat. Poddaje w wątpliwość znaczenie systemów religijnych, ustrojów politycznych i wszystkiego, co rządzi naszym światem dziś, praw i przywilejów ludzkości. Powieść nie jest więc tylko książką o przygodach Håkona i jego przyjaciół, stawia przed czytelnikiem wyzwanie i skłania do zastanowienia się nad funkcjonowaniem społeczeństwa. Dostajemy też mistrzowsko opisane odległe krajobrazy, ślady obcych cywilizacji i ich odkryć. Przed naszymi oczami jak prawdziwe staną dzieła budowniczych z odległych światów, pejzaże planet, poczujemy razem z Håkonem, jak kruche są czas i przestrzeń, dzięki wędrówce w labiryncie czasoprzestrzennych tuneli. Na marginesie muszę tu zaznaczyć, że po lekturze powieści Mroza dziwnie znajomym wydał mi się trailer gry Returnal – czekam na rozwój wydarzeń, bo aż chciałoby się uknuć spiskową teorię i zacytować klasyka: Przypadek? Nie sądzę.
Teoria samospójności Nowikowa
A wracając do praw fizyki i astrofizyki, bo to dla mnie osobiście bardzo znaczące w tego rodzaju literaturze – oglądaliście Interstellar? Ten film o gościu, który poleciał w kosmos, a naprawdę był cały czas za szafą? Pięknie nakręcony, ale pod względem naukowym raczej śmieszny. Zdaję sobie sprawę, że astrofizyka nie jest superpopularnym tematem do rozmów przy rodzinnym obiedzie i pewnie niewiele osób, które nie są z nią jakoś zawodowo związane, w ogóle zawraca sobie głowę jej istnieniem. Tym bardziej wolimy o niej nie myśleć, im na gorszego nauczyciela fizyki trafiliśmy w liceum, prawda? Ja niestety trafiłam na okropnego, ale astrofizykę odkryłam już jako dorosła osoba za sprawą takich nazwisk, jak Carl Sagan, Stephen Hawking czy Brian Greene (jeśli nie czytaliście, to polecam gorąco wszystkich trzech, idealni na początek), i potem zagłębiałam się dalej i dalej. I wiecie co? Jest super! Im więcej przeczytamy natomiast literatury astrofizycznej, tym większej weryfikacji poddajemy science fiction. Bo czy to może być po prostu fikcja, czy jednak musi być w tym też trochę nauki? Przytoczony Interstellar jest dla mnie podręcznikowym przykładem tego, jak zrobić piękną fikcję o kosmosie, zupełnie ignorując fizykę. Nie polecam tego filmu. Za to ukłon w stronę Remigiusza Mroza, który nie tylko stara się, na ile to możliwe, pisząc o tunelach czasoprzestrzennych, prawa fizyki uszanować, to przytacza i rozważa w książce istniejące teorie, a to wymaga już trochę więcej od autora niż tylko fajnego pomysłu na książkę.
Jako wielka fanka gatunku zdecydowanie stawiam Chór zapomnianych głosów i Echo z otchłani na najwyższej półce nie tylko polskiego, ale światowego sci-fi. I czekam na kolejne powieści z nurtu fantastyki naukowej spod pióra Remigiusza Mroza.