Każda kajzerka jest taka sama: tania, smaczna, choć czasami za mało przypieczona lub mdła, ale i tak codziennie ze sklepu z płazem w nazwie wychodzę uzbrojony w tę małą bułeczkę i co dzień delektuję się nią, jakbym bez tej przekąski dnia nie zaliczał do udanego. Tak samo jest ze slasherami. Co z tego, że nie wszystkie są tak dobre, jak „Piątek 13-go” czy „Halloween”? Co z tego, że niski budżet często powoduje, iż film za krótko siedział w piecu lub ulepiono go z marnej jakości mąki, skoro nadal można się rozkoszować chwilami spędzonymi przed ekranem w czasie seansu, który wywołuje na twarzy czasem lekki grymas grozy, lecz częściej uśmiech. W przypadku dzisiejszego dzieła, jak wskazuje sam tytuł, bywa, że jest to „Zły śmiech”.
Dominic Brascia, reżyser tego dzieła, nie kryje swoich inspiracji. W filmie pojawia się dialog, w którym jeden z bohaterów wyjaśnia swoje podejrzenia co do losu, jaki czeka bohaterów filmu, powołując się na „Piątek 13-go” i „Halloween”. Scenariusz do filmu Brascii pomagał pisać Steven Baio, choć podejrzewam, że współpraca polegała na tym, że jeden pisał, a drugi użyczał mu w tym celu swojego kolana. Już początkowy dialog dostawcy żywności z agentem nieruchomości przed rezydencją, w której dzieje się główna akcja, wskazuje, że film będzie pełen perełek tekstowych. Panowie porozumiewają się ze sobą w sposób, jakby każdy mówił do siebie i nie rozumiał do końca, co ma odpowiedzieć rozmówcy, ale prawdziwe złoto zaczyna się, gdy gospodarz domu odbiera zakupy i zaczyna narzekać, że jego wysublimowane gusta nie zostały zaspokojone przez lokalny spożywczak, ponieważ nie dostarczono wątróbki i małpich móżdżków, które zamówił celem przyrządzenia wykwintnej kolacji. Podziwiam wiarę w asortyment amerykańskiej żabki na pipidówie poza światem.
Długo nie słuchamy narzekań kandydata do miana masterchefa, ponieważ za jego plecami pojawia się tajemnicza postać, która, niepokojąco rechocząc, wbija mu nóż w plecy, a po jego upadku wycina mu serce i rzuca je na talerz. Wiele miejsca pozostawia to dla wyobraźni widza, ponieważ poza zakrwawionym serduchem za wiele nie zobaczymy, grymas bohatera również nie wskazuje na to, czy umiera, czy dostał napadu rwy kulszowej.
Czas poznać resztę bohaterów: przystojniak podrywacz, przystojniak romantyk, klasowy głupek, seksowna idiotka, seksowna inteligentka, para seksownych i bogatych snobów. Wszyscy to studenci medycyny zaproszeni przez przyszłego właściciela rezydencji (jeszcze jej nie kupił, stąd dwójka bohaterów, pierdołowaty agent nieruchomości i jego jędzowata żona) w niewiadomym celu, który ma zostać wyjawiony w czasie uroczystej kolacji, na której wszyscy mieli się delektować wykwintną wątróbką. Po dotarciu na miejsce całej bandy stwierdzają wspólnie, że gospodarza gdzieś wywiało, ale domyślają się, że na pewno pojechał po małpie mózgi czy inne wymyślne frykasy do miasta, bo w lokalnym Lidlu nie mieli. Tak więc w oczekiwaniu na powrót pana domu umilają sobie czas sprzątaniem, tańcem i próbami przelecenia każdy każdego w każdym możliwym momencie. Scena tańca jest tak doskonale wyreżyserowana i zagrana, że bez problemu wpisując tytuł filmu w YouTube możemy obejrzeć ją w całości, ponieważ tak naturalnych kocich ruchów nie obserwujemy na ekranie często. W scenariuszu musiało to być opisane jakoś: „teraz bohaterowie się gibają, jakby tańczyli, i tak parę minut, żeby film był dłuższy”, chociaż może to i lepiej, że się gibią, bo przynajmniej nie rozmawiają i nasze uszy nie są kaleczone takimi perełkami dialogowymi, jak:
„– Nie jestem szmatą, zaczęłam się szanować!
– Tak nagle? Przecież wcześniej mi się oddawałaś!”.
Albo:
„(Do przywiązanej do łóżka partnerki) Nie na darmo studiuję proktologię”.
Mimo tego, że gospodarz się nie pojawia, to jednak dochodzi do uroczystej kolacji, na której studencka brać raczy się smażonym serduszkiem, które znaleźli na stole w kuchni. Całkiem komiczna sprawa, jednak po kolacji narzeczona pana domu wyjawia tajemnicę, jaką kryje domostwo oraz jego przyszły właściciel. W rezydencji 10 lat temu był sierociniec, grupka dzieci oskarżyła pracującego w nim małolata o imieniu Martin o molestowanie w zemście za okrutne traktowanie dzieci. Kłamstwo wychodzi na jaw i Martin zostaje oczyszczony z zarzutów, ale jego ojciec zdążył już popełnić samobójstwo, nie radząc sobie z presją. Martin postanawia się zemścić i pewnej nocy podrzyna gardełka wszystkim dzieciom, wyjątkowo okrutnie obchodząc się z niemowlętami. Sroga historia, aż za bardzo. Film traci tu balans, gdyż zaraz po opowieści o tym, jak Martin wyciął język niemowlęciu, bo kwiliło, w czasie kiedy on podrzynał gardełka i trzymał za nóżki do góry nogami inne dzieciątka, żeby się wykrwawiały, dziewczęta zmieniają poważne miny w uśmiechy i zaczynają debatę o tym, z kim i jak się dziś prześpią. Największego fana horroru pozostawi to z niesmakiem, ponieważ nie takie rzeczy się w kinie widziało, ale ciężki smolisty klimat mordów na noworodkach połączony z piżama party? Zabrakło umiejętności scenopisarskich i reżyserskich, żeby to się dobrze ze sobą zgrało. Po kolacji zaczyna się właściwa część filmu, w której uczestników niedoszłej orgii eliminuje po kolei zamaskowany złoczyńca. Na start idzie szeryf idiota, który odwiedza młodych lekarzy w nocy, dopytując o to, czy nie spotkali dostawcy jedzenia, który nie wrócił z kursu do tej miejscówki. Razem z szeryfem schodzi ze świata lokalny przygłup, który z gwiazdką szeryfa z zestawu z zabawkami i krótkofalówką patroluje okolice jako przyszły policjant. Jednak kiedy morderca wkracza do domu zaczyna się prawdziwie złota zabawa.
Tak głupich scen śmierci nie widziałem chyba w żadnym innym filmie. Nie to, że nie są pomysłowe, ale majaczenie delikwenta, któremu morderca wsadza głowę w mikrofalówkę wraz z finałem tej zabawy może wywołać salwy śmiechu. Scena, w której dziewczyna widząca, jak na jej oczach kolega zarobił szlaga siekierą w głowę, uznaje, że to na pewno żart i prowokuje przestępcę słowami: „No dalej, zabij mnie, tylko uważaj na włosy”, jest nie tylko niewiarygodna, ale i zagrana przy najniższych możliwych standardach. Klasowy kretyn denerwuje wszystkich i widzowie, i bohaterowie mają za pewne nadzieję, że podzieli los kolegów w jeszcze bardziej groteskowy sposób, choć cios maczetą w krocze już jest zajęty. Tymczasem inteligentna, jakby się wydawało do tej pory, dziewczyna chodzi po domu z ogromnym pistoletem, strzelając do każdego cienia, myśląc, że to morderca. Tylko kiedy staje twarzą w twarz z degeneratem, oddaje jeden strzał i mimo iż mogłaby to zakończyć, to postanawia nie strzelać po raz drugi.
Oczywiście niedobicie mordercy ma na celu pozostawienie miejsca na jego zdemaskowanie i opowieść o jego motywach z ust samego zainteresowanego. Jak dowiedzieliśmy się wcześniej, Martin po morderstwach popełnił samobójstwo i podpalił sierociniec (Tak, panie reżyserze/scenarzysto? W tej kolejności dokładnie?). Na pewno, więc nie mógł powrócić zza grobu, bo film „Zły śmiech” jest na to zbyt racjonalny. Tu jest tylko miejsce na ponowne oddanie hołdu „Piątkowi 13-mu”, a zwłaszcza jej pierwszej części. Myślę, że wiecie doskonale, o co chodzi,a jeśli nie, to się dowiedzcie koniecznie.
To nie jest film tak zły, że aż dobry, to jest dzieło klasy B pisanie przez duże DZ. Scenariusz jest fatalny, reżyseria tragiczna, aktorstwo okropne. Każda sekunda filmu jest perełką i złotem dla fanów filmowego kiczu i dziwię się, że nie jest to dzieło bardziej znane. Polecam gorąco seans, myślę, że chwile spędzone z obrazem Dominika Brascii będziecie miło wspominać. Ja chętnie obejrzę jeszcze raz choćby najgłupsze fragmenty.
Strid